Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Pierwsza
Agnieszka Osiecka w swoich dziennikach może zastanawiać się nad własnymi wyborami i relacjami z innymi ludźmi. Zaczyna zarysowywać kierunki artystycznych dróg – chociaż tym razem często podkreśla żal, że nie potrafi malować. Zapełnia zeszyty naiwnymi szkicami, które są tu potem przedstawiane w formie zdjęć. Ale obok rysunkowych i bardzo naiwnych próbek pojawiają się też zalążki twórczości lirycznej. Osiecka próbuje swoich sił w tłumaczeniach, liczy sylaby, kreśli i zmienia wersy – pokazuje odbiorcom, jak mozolna jest praca tłumacza i jak niewiele wspólnego ma z natchnieniem i wiarą w talent. Sama nie komentuje raczej tych doświadczeń: wystarczającym dowodem komplikacji są ślady zmian, ewentualnie jeszcze dopiski po latach. Zdarza się też autorce – jak wielu młodym kobietom – przepisywać całe utwory, którymi się fascynuje, i to w oryginale. Zdarza się, że cytaty ciągną się przez kilka stron, a Osiecka na nowo odkrywa dla siebie choćby Gałczyńskiego. Kiedy przytacza utwory w obcych językach ma to jeszcze inne znaczenie: Agnieszka Osiecka dawniej przechodziła na francuski, angielski lub rosyjski, żeby ukryć przed rówieśniczkami najintymniejsze kwestie – teraz po prostu upaja się poezją. Czytelnicy oczywiście otrzymują przekłady w przypisach (można się zastanawiać, czy ma sens powtarzanie całych utworów, ale to szansa do poprawiania błędów popełnianych przez Osiecką, a w przypadku zapisów cyrylicą – podania transkrypcji).
Osobnym i kto wie, czy nie najważniejszym tematem stają się tym razem chłopcy. Agnieszka Osiecka bez przerwy zakochuje się i tęskni, przerzuca się od jednego kolegi do drugiego, w każdym dostrzega jakieś atuty, które mogłyby być podstawą do flirtu czy zauroczenia. Czasami zresztą sama woli flirt od głębszych uczuć, stara się nie traktować poważnie przelotnych związków, potrafi iść z chłopcem do łóżka i widzieć w tym własne wyrachowanie. Ją samą ta niestałość uczuciowa momentami niepokoi – szuka zatem wytłumaczenia dla takich postaw, a częściowo też i usprawiedliwienia. Nie przeszkadza jej to w kolejnych podbojach. Równocześnie komentarze stają się nieco bardziej precyzyjne, dojrzalsze niż w poprzednich „podlotkowych” dziennikach. Osiecka zaczyna też traktować miłość jako tworzywo. Na razie – do drobnych spostrzeżeń, uwag wystarczających zaledwie na tytuł lub myśl do utworu, który jeszcze nie powstanie – ale to już pierwsze sygnały dalszej twórczej drogi. Czytelnicy otrzymują pierwsze nieśmiałe wprawki do piosenek i obserwować mogą szlifowanie umiejętności.
Na początku obszernego tomu (obejmującego przecież tylko lata 1954 i 1955) uderza grom przypisów. Karolina Felberg-Sendecka zamierza wyręczać czytelników w intertekstualnych poszukiwaniach. Przytacza zatem bardzo rozbudowane cytaty z innych partii już wydanych dzienników Osieckiej, ze „Szpetnych czterdziestoletnich” lub z książki poświęconej Agnieszce Osieckiej – złożonej z wywiadów z bliskimi jej osobami. W ten sposób redaktorka wprawdzie dopowiada sprawy, które mogłyby umknąć odbiorcom, ale też trochę odbiera im przyjemność samodzielnych odkryć, nie mówiąc już o tym, że rozbija opowieści samej Osieckiej i utrudnia wstrzelenie się w tekst. „Dzienniki 1954–1955” w odróżnieniu od juweniliów to pierwszy krok w stronę poznawania świadomej autorki i kobiety, która nie potrafiła żyć bez miłości i łaknęła towarzystwa płci przeciwnej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz