niedziela, 1 października 2017

Sacha Batthyany: A co ja mam z tym wspólnego?

Czytelnik, Warszawa 2017.

Śledztwo domowe

Czasami nawet najbliższa, domowa historia bywa owiana tajemnicą i trzeba przypadku, żeby zacząć ją odkrywać. Sacha Batthyany zostaje powiązany z sylwetką nazistowskiej hrabiny, kobiety, która w rodzinie była surową ciotką Margit. Ciotka Margit miała tańczyć do rana na balu, podczas gdy stu osiemdziesięciu rozebranych do naga Żydów zostało przez uczestników imprezy rozstrzelanych. O tej masakrze przypominają artykuły prasowe, w rodzinie to raczej temat tabu. Autor próbuje się czegoś dowiedzieć o dramatycznych wydarzeniach – tak rozbudza w sobie zainteresowanie historią i drugą wojną światową. Czyta też równolegle wspomnienia dwóch kobiet z interesującego go okresu. Podczas lektury poznaje dalsze mroczne tajemnice, aż w końcu dochodzi do pytania o kondycję człowieka: o to, dlaczego ktokolwiek mógł dopuścić do takich zbrodni.

„A co ja mam z tym wspólnego” to dziennikarskie śledztwo, ale nie próba wybielenia się, raczej faktyczne dążenie do prawdy. Czasami autor sięga po konwencję scenariusza seriali sensacyjnych, skrótowo przedstawia bohaterów i zapis rozmów między nimi. Bezpośrednio cytuje wspomnieniowe zapiski swojej babki oraz kobiety, która podczas wojny straciła rodziców i do chwili obecnej nie poznała prawdy o ich śmierci. Poznaje nowych ludzi, którzy pomogą mu naświetlić sytuację z przeszłości. A wszystko po to, by móc lepiej zdefiniować siebie, poznać własną tożsamość. Początkowa obojętność manifestowana w tytułowym pytaniu zamienia się w żywe zaangażowanie w temat. Batthyany pojmuje, że przez haniebny czyn ciotki i za sprawą babki został wplątany w wielką historię. Teraz jest winien światu prawdę, jakby nie była bolesna dla jego bliskich. Podsyca w sobie zaangażowanie w sprawę, uważnie czyta dokumenty i wybiera się na kolejne spotkania. Konfrontuje zapiski i… dowiaduje się ciekawych rzeczy, o których podręczniki milczą. Otwiera się przed nim materiał na kilka tomów. Batthyany nie szuka wprawdzie literackości, ale samo życie i zagłębianie się w przeszłość zapewniają mu podstawę do opowieści: inny jest punkt wyjścia i inny od pierwszych założeń punkt docelowy, ku satysfakcji czytelników, którzy zawsze cenią sobie niespodzianki w opowieści.

Otworzył się parę lat temu zachodni rynek wspomnieniowy z tekstami – zwykle anglojęzycznych autorów – dotyczącymi doświadczeń z drugiej wojny światowej. Batthyany próbuje się wstrzelić w konwencję, kompletnie ignorując cały zestaw memuarów powstających bezpośrednio po wojnie, przez co książka jest inna. Inna, ale też miejscami bardzo naiwna. Autor raz po raz dziwi się, że ludzie pozwalali się w obozach tłamsić i upokarzać, że nie walczyli o godność, że byli zastraszani i nękani i nic z tym nie robili. Patrzy z perspektywy człowieka, dla którego wolność jest darem najwyższym, ale już wręcz nieuświadamianym. Ignoruje i badania dotyczące – chociażby – psychologii tłumu, i okoliczności, przykłada dzisiejsze miary do dawnych wydarzeń – i dlatego nie może ich w efekcie pojąć. Dla polskich czytelników rozterki tego autora będą więc momentami aż infantylne, a zadawane przez niego pytania dotyczące choćby granic upodlenia – bezsensowne. Ale jednak Batthyany swoją podróż odbyć musi, żeby parę rzeczy zrozumieć, żeby poczuć się w obowiązku przestrzec ludzi przed powtórzeniem się przeszłości. Swoją misję wypełnia. Tu nie koncentruje się tylko na wojennych wydarzeniach, ale i na aktualnych metodach zdobywania potrzebnych informacji. Proponuje odbiorcom książkę zwartą, wychodzącą od zagadki, poruszającą znany temat, ale z nieco innej perspektywy. Może i Batthyany nie jest oryginalny, za to dość oryginalne są jego motywacje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz