Egmont, Warszawa 2017.
Bandyta
Jesse James to kolejna prawdziwa postać przeszczepiona na grunt komiksu, tym razem jako przeciwnik Lucky Luke’a, antybohater – jednak na tyle intrygujący i inspirujący, by poświęcić mu jedną całą fabułę. Jesse James zaczytuje się w przygodach Robin Hooda(jego starszy brat, również członek bandy, zaczytuje się z kolei w dziełach Szekspira), ale podstawowym jego zajęciem jest wykolejanie pociągów i napadanie na co zamożniejszych podróżnych. Jesse James wypacza przy tym ideały Robin Hooda, bo chociaż zabiera bogatym, łupy oddaje sobie. Lucky Luke i Jolly Jumper, jego dzielny wierzchowiec, muszą interweniować, stawiając czoła nie tylko bandytom, ale i aferzystom korupcyjnym. W pewnych aspektach ta przygoda się nie starzeje, nawet mimo zmian w kontekście i obyczajowości.
Od początku tomu „Jesse James” to Jolly Jumper wysuwa się na pierwszy plan. Mądry koń towarzyszy kowbojowi w jego popisowych sztuczkach, przejmuje czasem narrację, zwracając uwagę na zaburzenia w konwencji, sam może kupić sobie coś do jedzenia czy wybrać się po nowe podkowy (zresztą tu bardzo starannie wybiera odpowiednie i jest jak grymaśny klient). Jolly Jumper nawet gra ze swoim kompanem w szachy – i w świecie komiksowej bajki to jedna z płaszczyzn humorystycznych. Koń Lucky Luke’a zawsze potrafi spuentować sytuację czy podkreślić jej absurd – tym lepiej, że sporo go w tomiku. Lucky Luke nie musi dzięki wierzchowcowi martwić się o zwykłe codzienne sprawy, może zdać się na ponadprzeciętną inteligencję zwierzęcia, a to przecież także umożliwia mu działania w warunkach ekstremalnych. Jak zawsze, Lucky Luke zostaje wystawiony na poważną próbę. Jesse James ma doskonale zorganizowaną bandę i nie pozwoli, by samotny kowboj z daleka od domu pokrzyżował mu plany. Lokalna społeczność też nie zawsze kwapi się do poparcia dla stróża porządku.
Jest „Jesse James” tomikiem przesyconym stereotypem Dzikiego Zachodu. Bez przerwy wykolejane są pociągi, odbywają się strzelaniny i pościgi, zuchwałe kradzieże i… sztuczki. Bo Lucky Luke uwielbia się popisywać (nawet jeśli wygląda tak, jakby nie robiło to na nim wrażenia). Wszystko okazuje się tu grą z konwencją – zamiast realnych zagrożeń pojawiają się kolejne powody do śmiechu, idealny bohater ma swoje wady i słabostki. Wizerunek kowboja – jak i cały obraz Dzikiego Zachodu – podlega tu równocześnie podkreśleniu i skarykaturalizowaniu. W tym wszystkim Jesse James dobrze się odnajduje – sam wytwarza następne schematy, między innymi korzystanie z rozwiązań Robin Hooda, (ale i wprowadzają twórcy mało znaczące cytaty z Szekspira u jego brata), by je satyrycznie przetworzyć. Łączy się w tej opowieści zestaw skostniałych struktur (miejsc i charakterów) z przełamującymi rutynę żartami. Śmiech to podstawowe uzasadnianie tej historii.
Niektóre komiksowe rysunki pełne są szczegółów i przedstawiane na nich postacie zaskakują detalami rysów twarzy. Na innych rezygnuje się niemal całkowicie z tła – i takie sekwencje kadrów ciągną się czasami dość długo. Część ilustracji zawiera dodatkowe dowcipy (lub rozwinięcie żartów tekstowych), ale najbardziej charakterystyczna jest tu dynamika i dopracowanie mimiki bohaterów. To zeszyt należący do klasyki i udowadniający, że komiks jest prawdziwą sztuką. Dzisiaj – na kredowym papierze i z lakierowaną okładką – Morris i Goscinny fundują odbiorcom podróż w przeszłość. Kolejne pokolenie może poznawać przygody Lucky Luke’a, który pod względem dopracowania bije na głowę wszelkich aktualnie modnych bohaterów komiksowych. „Jesse James” to propozycja dla młodszych i starszych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz