Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Seks z kartek
Elizabeth Maxwell trochę drwi sobie z mody na powieści erotyczne, a trochę ją wykorzystuje, żeby wpasować się w rynek czytadeł dla pań i odrobinę podnieść rangę swojego pomysłu. To ostatnie jest raczej trudnym zadaniem, bo Maxwell bardzo stara się przypodobać odbiorczyniom, a w dodatku do fabuły wplata elementy magii, zamieniając obyczajówkę w bajkę z seksem na pierwszym planie. „Happy end” pod tym względem jest ryzykowny: fanki powieści romansowo-erotycznych cenią sobie przecież zwłaszcza idealizm udający rzeczywistość. Tu o takim udawaniu mowy być nie może od momentu, w którym do akcji wchodzi pewien przystojny mężczyzna.
Sadie, rozwiedziona matka w średnim wieku, zajmuje się pisaniem powieści erotycznych. Doskonale wie, że w tego typu produkcjach fabuła nie ma większego znaczenia, a liczą się tylko orgazmy kolejnych bohaterek – w każdych warunkach i z każdym przystojniakiem. Zresztą pierwsze rozdziały mogą dać odbiorczyniom pojęcie o rodzaju twórczości Sadie – zaczynają się bowiem od fragmentów pisanej przez nią właśnie książki. To zabieg potrzebny nie tylko do scharakteryzowania bohaterki – dość szybko historia się urywa, a Sadie… nie pamięta napisanych słów. Zaraz potem spotyka w hipermarkecie mężczyznę z kart swojej książki. Tak rozpoczyna się przedziwna przygoda, w której dawne i nowe pomysły fabularne Sadie mieszają się ze sobą i wpływają na rzeczywistość bohaterki. W tym wszystkim łatwo przeoczyć „prawdziwy” romans: Sadie spotyka się z Jasonem „na seks” – i żadne z nich nie przewiduje, w jakim kierunku rozwinie się ta relacja.
W „Happy endzie” rzeczywistość książkowa przełamywana jest przez fikcję, którą wprowadza bohaterka. To zapewnia całości dystans do problemów i lekkie odświeżenie konwencji romansu. Maxwell sugeruje, że nie traktuje swoich postaci poważnie, zupełnie jakby chciała też usprawiedliwić siebie przed sięganiem po niskie gatunki literackie. W związku z takim podejściem płomienne namiętności występują przede wszystkim na kartach książek Sadie. W prawdziwym życiu schematy fabularne z romansów zamieniają się w powody do żartów. Maxwell wpatruje się w Bridget Jones – pozwala swojej bohaterce na szereg kompleksów, utrudniające życie uczuciowe dziecko czy kochanka z ogłoszenia. Ma też byłego męża, który okazał się homoseksualistą. Przy takim zestawie doświadczeń logiczne jest, że łóżkowych igraszek nie traktuje poważnie. Ta powieść kręci się wokół seksu na wesoło.
To wszystko, na co nie może sobie pozwolić Sadie, pojawia się na kartach jej romansów. Tu przychodzi czas na wielkie uczucia, buzujące pożądanie i wiarę w przeznaczenie. Tu bohaterowie mogą przy pierwszym spotkaniu rzucić się na siebie i dać upust rozmaitym fantazjom. Są przy tym tak bardzo nieprawdziwi, że z trudem udaje się przeniesienie ich do normalnej codzienności. Także Sadie przekonuje się że ideały z powieści mają swoje wady. Autorka romansów zmuszona do konfrontacji z wymyślonym przez siebie bohaterem może docenić swoje prawdziwe życie.
„Happy end” polega na prostym rozwiązaniu fabularnym. Dzięki przeniesieniu intrygi w świat podwojonej fikcji Elizabeth Maxwell nie musi martwić się o ogólne brzmienie książki. Tworzy czytadło momentami zabawne, a momentami nawet złośliwe, parodiujące bestsellerowe pomysły i niemające pretensji do prawdziwości. Tu bohaterowie mogą sobie pozwolić na wszystko – na magię i nierealne związki – skoro czuwa nad nimi ręka i wyobraźnia autorki. Elizabeth Maxwell nie ma zamiaru tworzyć wielkiej literatury. Szuka rozrywki w mocno eksploatowanym ostatnio temacie seksu i próbuje zapewnić czytelniczkom nowe podejście do popularnego gatunku. „Happy end” to szybka lektura, bez nuty powagi czy głębszych uczuć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz