Egmont, Warszawa 2014.
Wyprawa na koniec świata
Brandon Mull należy do autorów, którzy doskonale czują się w światach fantastycznych, w wykreowanych przez siebie nowych i tajemniczych przestrzeniach. Fantastykę łączy z klimatem baśniowości, a czasami punktem wyjścia dla opowieści jest wyobraźniowy drobiazg. W „Łupieżcach niebios”, pierwszym tomie serii Pięć Królestw to zawieszone w powietrzu zamki. Do niezwykłych budowli dostać się można tylko drogą powietrzną, a nigdy nie wiadomo, co kryją tajemnicze mury. Za każdymi czyhać może śmierć – chociaż rzadko podczas pierwszych misji. Misji ma być pięćdziesiąt – to rodzaj wyzwania dla Łupieżców, a i zadania warunkującego ich istnienie. Obrzeża nie należą do specjalnie gościnnych miejsc. Tu ciągle trwają walki, trzeba mierzyć się też z dziwnymi stworami zrodzonymi z ludzkich sił i pomysłów. Brandon Mull wykorzystuje motyw walki z własnymi – upersonifikowanymi – ciemnymi mocami. Sięga po twierdzenie, że każdy może być dla siebie samego najbardziej niebezpiecznym, a i najbardziej wymagającym przeciwnikiem.
Mull pamięta o tym, że najlepsze młodzieżowe historie fantasy powstają po skrzyżowaniu realizmu z fikcją – dlatego też wprowadzenie do opowieści jest zupełnie inne – utrzymane w innej konwencji niż cała narracja. Mull na początku nawiązuje do motywu, który coraz częściej staje się katalizatorem wyobraźni dzieci. Akcję rozpoczyna w Halloween. Przygotowuje dla swojego bohatera serię coraz bardziej wymyślnych strachów. Wszyscy zdają sobie sprawę z gry: Halloween dostarcza młodym ludziom adrenaliny i jednocześnie rozrywki – mrok przegrywa z konwencją i umownością. Tyle że Cole, który wybiera się do nawiedzonego domu, jeszcze nie wie, że zabawa zaraz się skończy (ale granicę między światami przekracza w poszukiwaniu wrażeń i już za moment będzie tych wrażeń miał pod dostatkiem). O ile w pierwszych scenach tomu króluje naturalistyczna otoczka (może sobie autor na nią pozwolić, bo to rodzaj maskarady, nie realnego okrucieństwa), o tyle w dalszej części wszelkie potyczki i walki utrzymane są już w duchu fantasy – niby zdarzają się naprawdę, ale trudno dopatrywać się w nich realnego zagrożenia. Fantasy w wykonaniu Mulla to w końcu ciągła przygoda na tyle oryginalna, że niestraszna, bez względu na wybierane rozwiązania.
Część motywów autor pozostawia lub przejmuje z klasyki; wiadomo między innymi, że Cole zyska przyjaciół, z którymi będzie podróżować w celu wypełnienia określonej misji, wiadomo też, że w niegościnnym świecie należy być nieufnym i nie ma szans na odpoczynek. W „Łupieżcach niebios brakuje też parasola ochronnego nad najmłodszymi: dzieci są tu porywane i sprzedawane jako niewolnicy. To jeden z bodźców do działania dla bohatera. Mull tworzy surową przestrzeń dość starannie – i to również nawiązanie do tradycji: przedstawia miejsce nękane wewnętrznymi problemami, pozbawione szansy na wyjście z kryzysu. I chociaż Cole przybywa na Obrzeża z Ziemi, zwabiony podstępem, chce działać. To warunek, który chłopiec musi spełnić, jeśli myśli o powrocie do domu. W „Łupieżcach niebios” na uwagę zasługuje język – Brandon Mull, poza serią twórczych i odtwórczych pomysłów składających się na dynamiczną mieszankę, bardzo dba o warstwę narracyjną. Tworzy sporo wynalazków, którym potrzebne są nazwy – ale poza tym w języku zaznacza inność swoich krain i samej akcji. Między innymi warstwa stylistyczna jest powodem olbrzymiego sukcesu jego książek, bo kto lubi fantasy, ten od Mulla się nie odwraca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz