Królestwo absurdu
„Powinni o panu nakręcić film dokumentalny. O mnie już kręcą” – przekonuje każdego ze swoich nowych przyjaciół-nieudaczników cierpiący na gigantyzm mykolog. Rzeczywiście, takiego zestawienia oryginałów i dziwaków jak w „Sarenkach” próżno by szukać gdzie indziej. A najlepsze jest to, że historia Tomáša Svobody mimo nagromadzenia absurdów i niezwykłości okazuje się zadziwiająco lekka i wciągająca. Odejście od fabularnych schematów i przewidywalnych postaci to jednak nie wszystko: autor i reżyser znalazł bowiem pomysł na historię oraz jej błyskotliwe opowiedzenie.
Bohaterów jest tutaj czterech, a każdy z nich ma do przedstawienia własne, niezależne od innych, przeżycia. Z czasem ich relacje stykają się, a wtedy nagromadzenie nonsensów niemal rozrywa opowieść. Najpierw na scenie pojawia się dyrygent z ostrawskiej operetki. W wypadku stracił on powieki, a plastikowe protezy, które obecnie nosi, sprawiają mu niemały problem: głośno klapią. Nie do pozazdroszczenia jest też sytuacja mykologa – musi cały czas chodzić zgięty i mieć wzrok na wysokości jednego metra, żeby nie zrobiło mu się słabo z powodu wysokości. Dlatego zresztą mógł się zająć grzybami. Do grona nieudaczników dołączy jeszcze nieśmiały urzędnik skarbówki, który znalazł sposób na poznawanie kobiet oraz szalony wynalazca, ofiara własnych konstrukcji i pomysłów.
Autor pozwala prowadzić historię jednemu bohaterowi, doprowadza go do zwrotnego punktu i spotkania, po czym cofa się w czasie, by obejrzeć kolejne losy następnej postaci. Tylko przez unaoczniane odbiorcom retrospekcje może zaspokoić ciekawość – przecież nie posługuje się przeważnie czytelnymi stereotypami, więc nie da rady schować się za fasadą oczywistości. Wszystko musi dokładnie zaprezentować, żeby nie stracić smakowitego absurdu. Taka konstrukcja spektaklu gwarantuje odbiorcom cztery równoważne historie o jednym zakończeniu. Dołączane do głównego nurtu opowieści wzmacniają się wzajemnie. Ale każda z nich jako samodzielna relacja bardzo angażuje publiczność. Svoboda posługuje się czterema rodzajami komizmu (absurd jest tu czynnikiem nadrzędnym i spajającym całość). Historia dyrygenta zbudowana została na nonsensie i całkowitym odrealnieniu – ale klapiące powieki bohatera, chociaż utrzymane w poetyce oniryczności, na scenie zyskują bardzo konkretną realizację: wystarczą kastaniety, których aktor co pewien czas używa. Svoboda gra trochę odruchem Pawłowa: gdy dyrygent schodzi na dalszy plan, pojedyncze kliknięcia wywołują uśmiech widzów. Mykolog prezentuje ironię prostaczka: to bohater, który będzie budzić niewyjaśnioną sympatię niezależnie od rozwoju akcji. O wyborze przyszłości decyduje za niego los. Ta postać z filozoficznym spokojem przyjmuje wszystkie niespodzianki. Urzędnik skarbówki to typ satyryczny w połączeniu z karykaturą. W przerysowaniu uaktywniają się tu momentami oceny społeczne. Parodia poczucia władzy łączy się w tej sylwetce z niezaspokojonym popędem seksualnym, śmiech staje się bronią. Najkrótszy epizod wydaje się z kolei najbliższy normalności: wynalazca, który eksperymentuje na sobie (i matce) to sposób na połączenie komicznej nieprzewidywalności szaleńca z humorem sytuacyjnym. Trudno byłoby wyróżnić kogokolwiek z ekipy aktorskiej: wszyscy idealnie znajdują się w opowieści, potrafią nawet wciągnąć w grę publiczność. Są przekonujący i świetnie czują się w niezwykłych rolach.
Wszystko przypomina tu kreatywny sen. Scenografia sprowadza się do kilku dobrze ogrywanych domowych sprzętów, czasem też służących absurdowi. Odpowiednio oświetlane ściany dzięki kolorowym wzorom mogą zmieniać przestrzeń, a Svoboda mistrzowsko operuje perspektywą. Potrafi zamienić scenę w widownię lub ulicę nocą, w windę czy biuro. Pozwala widzom na bycie świadkami erotycznego spełnienia jednego z nieudaczników czy… samochodowej podróży innych. O oniryczności przypominają pozostający na uboczu aktorzy, zamieniani w elementy scenografii (za sprawą powtarzanego na kostiumach wzoru) – a i tak Svobodzie wierzy się bez zastrzeżeń. Tu na scenę może wjechać samochód, a aktor zjada widelec. Do dużych pomysłów tekstowych i realizacyjnych dochodzą jeszcze cudowne drobiazgi („na drugą nóżkę”), utwierdzające publiczność w przekonaniu, że oto trafiła do świata stojącego na głowie, ale dopracowanego w każdym szczególe. „Sarenki” to czysta wyobraźnia przeniesiona na scenę bez technicznych udziwnień, za to z pomysłem i bez oglądania się na teatralne mody. A o bohaterach tego przedstawienia powinni nakręcić film dokumentalny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz