niedziela, 19 stycznia 2014

St John Greene: Testament Mamy

Świat Książki, Warszawa 2014.

Wspomnienie

„Testament Mamy” to publikacja stworzona na wzór dzienników choroby – St John Greene opowiedział swoją historię Rachel Murphy, a ta przekuła zwierzenia w książkę dokładnie wpasowaną w szablon. Jest tu wszystko, czego dawniej oczekiwali odbiorcy tego gatunku – i gloryfikowanie zmarłej żony, i wspomnienia spędzanych z nią zawsze pięknych chwil, trudy leczenia i szczegółowy opis żałoby. Jest też przesłanie dla odbiorców – i to jedyny element, który warto dołączyć do współczesnej sztuki umierania – jako sposób na ukojenie rozpaczy bliskich.

Nad ogromem nieszczęść, jakie spadły na jego rodzinę, Singe już nawet się nie zastanawia. U synka wykryto ciężki nowotwór – lekarze dawali dziecku sześć procent szans na przeżycie. rugi syn urodził się jako wcześniak. A gdy raka u pierwszego udało się pokonać, Kate – żona Singe’a – wymacała w piersi guzek. I ona nie miała już tyle szczęścia, walkę z chorobą przegrała w wieku trzydziestu ośmiu lat. „Testament Mamy” jest hołdem złożonym kobiecie, próbą upamiętnienia jej pomysłu – listy zadań, poleceń i przesłań dla rodziny. Bo tym właśnie Kate ma się przede wszystkim wyróżniać z licznej przecież grupy chorych na raka. To nie jej obecność ani radość życia warta jest upamiętnienia, a lista.

Na liście, spisywanej w ostatnich tygodniach życia, Kate zamieszcza zalecenia dotyczące dzieci, rozwiewa wątpliwości męża co do swojej następczyni, wylicza, z czego byłaby zadowolona, a czego pominąć nie wolno. Notuje, co lubiła i upamiętnia siebie. To rodzaj listy życzeń, marzeń i pożegnań – dzięki niej Kate po śmierci wciąż uczestniczy w życiu rodziny, jest stale obecna w myślach męża i synów – a to obecność kojąca. Dla Singe’a lista to rzeczywiście rodzaj testamentu do wypełnienia, a i zbiór wskazówek skłaniających do refleksji. W narracji lista stanowi pretekst do mentalnych podróży w przeszłość, a przy okazji ogranicza też ewentualne wyrzuty sumienia męża, który musi dwóm kilkulatkom zastąpić mamę – i przeprowadzić przez trudny czas żałoby. „Testament Mamy” ma również przypomnieć, co w życiu powinno być najważniejsze. Lista Kate jest momentami naiwna, a chwilami wzruszająca. Bywa w niektórych punktach irytująca – bo nie zostaje przetworzona i kiedy bohaterka pisze o sobie w trzeciej osobie jako „mamusia” i szczebiocze, zwracając się do dzieci, pojawia się stylistyczny zgrzyt. Nie będzie tu zresztą ciągłości stylu ani literackiej konsekwencji. Taką listę mogłaby przygotować każda kochająca żona i matka, która wie, że wkrótce odejdzie.

St John Greene przedstawia Kate w samych superlatywach. To najpiękniejsza kobieta, która uwielbiała ryzyko i szalone wyprawy, wspaniała kochanka i idealna matka. W całym tomie pojawia się ślad zaledwie jednej sprzeczki. Kreacja bez wad odpowiada na oczekiwania czytelników i wpasowuje się w konwencję. Nie ma tu żadnych niespodzianek ani odchyleń od idealizowanego portretu. Wszystko obliczone jest na wzruszenie odbiorców – powinno ich urzec przywiązanie Singe’a do partnerki.

Także dzieci wypadają tu bardzo grzecznie. Autor przygląda się oczywiście problemom wychowawczym. Mierzy się z kłopotami, na jakie nie był przygotowany, boryka się z licznymi wątpliwościami. Chce jak najlepiej zatroszczyć się o synów, nauczyć ich samodzielności i odwagi, a także przyzwyczaić do aktywnego trybu życia. Pokazuje, jak nauczyć się nieobecności ukochanej osoby i jak pogodzić się z nieszczęściem, pielęgnować dobre wspomnienia, a nie dać się depresji.

„Testament Mamy” to książka, w której o śmierci mówi się przez cały czas – nie jest to opowieść o fabularyzowanej konstrukcji, raczej zestaw problemów wynikających ze skutków choroby. Każde wspomnienie o Kate wiąże się natychmiastowym powrotem do najtrudniejszych chwil. Świętowanie urodzin dzieci, kolejny związek Singe’a – zawsze punktem odniesienia okazuje się śmierć i strata. Ale paradoksalnie „Testament Mamy” pokazuje również, jak oswajać się z przemijaniem i strachem przed odejściem. Murphy zdecydowanie wybiera wzruszenia, nie zwracając uwagi na to, że dziś łatwiej zdobyć odbiorców szczerością, nawet kosztem bardziej surowych i niedopracowanych opowieści. We wszechobecnej idealności zatraca się niepotrzebnie prawdziwość historii. W końcu nie o literackie walory w tego typu zwierzeniach chodzi, a raczej o utrwalenie bliskich, zapewnienie im miejsca w świadomości i pamięci ludzkiej. Kto nie dostrzega zabiegów marketingowo-redakcyjnych w treści, ten będzie jednak silnie przeżywać wyznania Greene’a.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz