WAM, Kraków 2013.
Kowboj i obrońca
Charles Martin w „Piorunie i deszczu” pozostaje sobą pod względem tematów i upodobań narracyjnych, ale rezygnuje – na szczęście – z oklepanych schematów i proponuje rytm zupełnie inny niż w poprzednich powieściach. Sprawia to, że jego najnowsza książka dostarcza rozrywki (a i wzruszeń, bo autorowi zawsze zależy na wyciskaniu łez z oczu czytelników), a przy tym nie jest tak boleśnie przewidywalna jak poprzednie fabuły.
Powracają tu motywy dla Martina bardzo typowe: akcja rozgrywa się z dala od zgiełku wielkich miast, na odludnych terenach Ameryki. W pobliżu przepływa rzeka (o symbolice tego motywu wiedzą już wszyscy czytelnicy Martina), bohater to twardziel o dobrym sercu i ze skomplikowaną przeszłością; pojawia się też skrzywdzona kobieta i dziecko, które trzeba uchronić przed niebezpieczeństwami. Jest tu kilka scen walk, z których bohater tylko cudem wychodzi cało. Wszystko natomiast zostało utrzymane w konwencji westernu oraz… romansu psychologicznego. To coś dla miłośników czarno-białych obrazków i nagromadzenia sentymentów.
Ty jest strażnikiem Teksasu. Z powodu odniesionych ran przeszedł na emeryturę i zamierza zająć się wychowywaniem syna i rozwodem z żoną. Pewnego dnia – i oczywiście, jak to u Martina bywa, w dramatycznych okolicznościach – trafia na kobietę z córką. Obie uciekają od złej przeszłości i bardzo potrzebują pomocy. Ty postanawia zaopiekować się nimi, a ta decyzja oznacza, że powróci do życia strażnika. Z sylwetką obrońcy skontrastowana została postać małej Hope. Dziewczynka skrzywdzona przez byłego partnera matki jest dojrzała nad wiek, ale też wciąż bardzo naiwna i bezbronna. Opowiada historię z własnej perspektywy – przedstawiając ją w listach do Boga. Sporo rozumie, wie o sprawach, o których nie mają pojęcia dorośli, a dodatkowo jako jedyna wierzy w sens gorących próśb i modlitw. W tej dziecięcej kreacji nie ma tonu kaznodziejskiego, jest za to wzruszająca moc nadziei. Mała Hope kocha Kowboja – i daje świadectwo swojego przywiązania.
Charles Martin nie rezygnuje też z achronologicznej narracji. Tym razem rozdziały przedstawiające powieściową teraźniejszość przeplata krótkimi skokami do przeszłych wydarzeń, nie każe czytelnikom zastanawiać się nad podróżami w czasie, ale dokładnie oznacza kolejne wyprawy. W ten sposób może spowolnić proces odsłaniania tajemnic, a także sugerować nieujawniane dotąd sekrety. Martin wykorzystuje również charakterystyczne dla siebie metody budowania napięcia, wie dobrze, jak przedstawiać zbliżające się niebezpieczeństwo. Za to kiedy dochodzi już do dramatycznych scen, wydaje się, że przesadza: musi wprawdzie wypełnić konwencję westernowych walk i starć, w których nie ma litości – a jednocześnie momentami zapomina o ograniczeniach, które sam na bohaterów sprowadza. Pamięta o psychologicznych konwencjach strzelanin, ale Ty jest poza nimi, to powieściowy superbohater.
Superbohater bezbronny w obliczu uczuć do kobiet. Pod warstewką akcji czają się bowiem w tej powieści problemy w związku. Ty został zdradzony przez żonę, a małżeństwo ostatecznie rozbiły jej psychiczne komplikacje – ale bohater przez cały czas próbuje myślami wrócić do przeszłości i odbudować to, co zniszczone. Mimo odniesionych w małżeństwie ran wierzy, że wszystko uda się jeszcze naprawić. Tym samym niespodziewana obecność Sam z córką nie oznacza prostego przełożenia na zalążek romantycznej przygody. Zgodnie z westernową konwencją w poznawaniu dobra i zła nie ma półcieni – ale w warstwie psychologicznej ukrywa się mnóstwo rozmaitych tonów. Dla tych, którzy czytali poprzednie książki Martina, ta nie będzie żadnym zaskoczeniem – ale znaczna poprawa w lekturze wynika z zarzucenia kopiowanego dotąd konstrukcyjnego szkieletu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz