czwartek, 16 sierpnia 2012

Corinne Hofmann: Afryka, moja miłość

Świat Książki, Warszawa 2012.

Powrót do Afryki

Biała Masajka powróciła – do Afryki i do pisania. Corinne Hofmann, która zamieniła kiedyś luksusy cywilizacji na życie w afrykańskiej wiosce, u boku zazdrosnego wojownika Samburu – i która od swojej wielkiej miłości uciekła z malutką córką, postanowiła dać sobie odpocząć od Afryki i związanych z nią przeżyć. Chwilę później znów trafia na wyprawę do Kenii. Owocem tej wyprawy – i jej następstw – stała się książka „Afryka, moja miłość”, daleka od jednokierunkowych przeżyć autorki, znanych choćby z pierwszego bestsellera. Dużo ciekawsza, mniej drażniąca, pełna energii i ciekawostek, pokazująca, że wszystko jest możliwe – taka okazuje się ta książka.

Kiedyś Hofmann opowiadała o swojej pogoni za niezainteresowanym nią Lketingą, różnic kulturowych nie chciała przyjąć do wiadomości, podobnie zresztą jak i niezbyt romantycznego nastawienia upatrzonego czarnoskórego – i w swoich próbach reanimowania miłości, która nie wiadomo, czy kiedykolwiek istniała – była dość męcząca. W „Afryce” sytuacja zmienia się całkowicie, autorka bowiem przestaje analizować własne uczucia (a nie jest w tym najlepsza), zajmuje się za to prezentowaniem historii innych, nawet jeśli ci inni nie mają czasu na dogłębne opisywanie własnych doświadczeń. Część relacji okazuje się zbyt piękna, a autorce brakuje chęci i czasu, a może i dziennikarskiej ciekawości, na drążenie tematu. To jednak da się przeżyć, skoro tom niesie nadzieję.

We wprowadzeniu Hofmann znowu staje się sobą – przemienia Afrykę jak turystka, która potrzebowała rozrywki i ekstremalnych przeżyć. Patrzy na ten kontynent z dystansem i nie kwapi się do poznawania go. Do czasu, aż trafia na przedsiębiorczego prasowacza. Po jego historii nabiera apetytu na kolejne wyznania tych, którym powiodło się mimo przeciwności losu. Odwiedza slumsy i dowiaduje się, jak działa system kredytowy, który pomysłowym i pracowitym mieszkańcom umożliwia podniesienie standardu życia – a także przedstawia pomysł na sadzenie warzyw w workach. Rozmawia też z przedstawicielami drużyn piłkarskich – za każdym razem wysłuchuje Corinne Hofmann zwierzeń o podobnej konstrukcji, ale przedstawia je wszystkie bez drążenia w celu poszukiwania sensacji czy rysu indywidualności. I tak na odbiorcach będzie robić wrażenie zestawianie niewykształconych ludzi marginesu (często zawracanych z drogi przestępstwa) z biznesowymi sukcesami.

Na prezentowaniu tych historii upływa pierwsza część tomu. W drugiej Hofmann wraca do własnych i prywatnych związków z Afryką. Jej dorosła już córka, Napirai, decyduje się po raz pierwszy odwiedzić ojca i babcię. Hofmann wraca zatem do rodziny, z którą nie straciła kontaktu mimo wielu konfliktów w przeszłości. W tych scenach nie ma już ani pretensjonalności, ani oczekiwania na konkretne uczucia czy reakcje – autorka relacjonuje wyprawę, ale nie próbuje już oceniać siebie. Pozwala za to Napirai opowiedzieć o spotkaniu z nieznaną dotąd rodziną, co jakiś czas oddaje dziewczynie głos, dzięki czemu czytelnicy dowiedzieć się będą mogli najważniejszego.

Afryka Hofmann nie ma już wiele wspólnego z rozbudzającym wyobraźnię dzikim i groźnym Czarnym Lądem, chociaż wciąż bieda dokucza ludziom, a wirus HIV zbiera śmiertelne żniwo, w oczach Hofmann Afryka jawi się jako kolejne miejsce do mieszkania, kolejny dom. A że książkę czyta się znacznie lepiej niż publikacje tej autorki o jej afrykańskiej miłości – to tylko znak, że można po „Afrykę, moją miłość” sięgać bez obaw. Nie będzie tu egzaltowanych wynurzeń autorki, a przepełnione poczuciem sukcesu i krzepiące historie.

1 komentarz:

  1. Właśnie czytam i cóż podoba mi się. Ciekawa, a Corinne to świetna reporterka.

    OdpowiedzUsuń