PWN, Warszawa 2012.
Niezwykła wyprawa
Dzisiaj praktycznie każdy, kto choćby na moment oderwie się w podróży od udeptywanych turystycznych szlaków, czuje się w obowiązku spisać swoje doznania i zaprezentować je w formie bogato zdobionej zdjęciami książki. Tych podróżniczych świadectw jest coraz więcej i wydaje się wręcz, że autorzy czują się niemal Cejrowskimi: piszą bez względu na to, czy rzeczywiście mają pomysł na książkę. Dorota Głuska ma. Jej tom „Burza depcze mi po piętach. Moja włóczęga po Ameryce Południowej” to połączenie udanego pamiętnika z podróży, gawędziarskiej relacji z przebłyskami humoru i opowieści, w której akcentowane są tony mocno osobiste, a nie wiadomości z przewodników. Autorka nie podąża przeludnionymi trasami, nie poszukuje też zapierających dech w piersiach widoków. Wystarczająco cieszy ją odwiedzanie kolejnych krajów i pokonywanie logistycznych trudności. Przemierza kontynent sama, z ogromnym plecakiem – początkowo wypracowany plan przyjdzie jej wiele razy modyfikować i porzucać, ale wszystko wynagradza możliwość włóczenia się po nie zawsze przyjaznym turystom świecie.
Nie wiem, jaki element tej publikacji cieszy najbardziej – umiejętność opowiadania (wcale nie tak oczywista w podróżniczych zwierzeniach, jakich wiele ostatnio), dobór anegdot, nastawienie na prywatną stronę podróżowania w pojedynkę, zestaw ciekawostek zrodzonych ze sprawdzania na własnej skórze wszystkiego, a może spokój – bo autorka nie zachłystuje się wrażeniami, wszystko przyjmuje naturalnie i przekuwa na wartką narrację. W każdym razie „Burza” nie nudzi – towarzyszenie Dorocie Głusce w jej wyprawie to ciekawa lekturowa przygoda, wolna od banału oraz od powielania schematycznych informacji. Autorka dobrze czuje się w drodze – nawet gdy humor psują jej drobne uciążliwości, zamieniające się w chwilowy koszmar – kłopoty zdrowotne, męczące dzieci czy kaprysy aury. Cieszy jej spontaniczność, dostosowywanie trasy do warunków zewnętrznych i własnego samopoczucia, unikanie mentorskiego tonu i poczucie nieskrępowanej wolności. To, co domatorów przyprawiałoby o katusze: problemy z dojazdami, szukanie noclegów, skazywanie się na długą jazdę niepewnymi środkami transportu, godziny oczekiwania na autobus – zdaje się sprawiać autorce sporo frajdy. W dodatku Głuska udowadnia, że z każdym można się dogadać – raz popisuje się talentami lingwistycznymi, raz przedstawia zabawne nieporozumienia i związane z dialogowaniem z tubylcami perypetie.
Osobną partię opowieści z Ameryki Południowej stanowią wyzwania. Nie te, które pojawiały się w ramach przestróg przed podróżą, ale płynące z ciekawości. Autorka zwiedza niebezpieczną kopalnię, w której omal nie ginie, zjada danie ze świnki morskiej, a w dżungli poddaje się pewnej ceremonii. Czasem jest rozsądna, a czasem ponosi ją fantazja, swoimi doświadczeniami zebranymi podczas tej wyprawy mogłaby obdzielić kilka osób. A przecież na tym nie kończy się książka, są bowiem jeszcze ludzie. To, że Głuska podróżuje sama, nie znaczy, że jest na wyprawie samotna. Co pewien czas spotyka kolejnych podróżników z różnych zakątków świata – i jeśli nawiązuje się między nimi a autorką nić porozumienia – przez chwilę dotrzymują sobie towarzystwa, by potem rozejść się bez żalu. Najważniejsze, by nie stracić swobody, tu każdy sam decyduje o dalszych planach podróży.
Wiele książek quasi-podróżniczych jest dzisiaj rozrzedzanych przez nadmiar wrażeń i fotografii. Dorota Głuska wrażenia dawkuje rozsądnie, a książkę zagęszcza anegdotami i drobnymi przygodami: przyzwyczajeni do dzisiejszych lektur-sprawozdań odbiorcy będą zapewne zdziwieni tym, jak wiele ma do powiedzenia autorka „Burzy”. Fotografie też się tu znajdują – ale nie zastępują tekstu, a uzupełniają go. Podpisy pomagają zorientować się w sytuacji, są odautorskim komentarzem i zawierają kolejne ciekawostki. Jeśli ktoś ma ochotę na „zwyczajną” relację z egzotycznej wyprawy, powinien od razu sięgnąć po tom „Burza depcze mi po piętach”. Nie rozczaruje się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz