czwartek, 2 grudnia 2010

Mariola Zaczyńska: Jak to robią twardzielki...

Sol, Warszawa 2010.

O miłości zwielokrotnionej

Z „Twardzielkami” Marioli Zaczyńskiej mam spory problem. To książka, którą czyta się z zainteresowaniem, by za moment z niesmakiem ją odłożyć, historia niby zajmująca, ale chwilami niedopracowana w szczegółach, raz ciekawa, raz pisana pod – babską – publiczkę. Trudna do jednoznacznej oceny, ani świetna, ani beznadziejna. Truizm, ale – i tak wszystko będzie zależało od preferencji czytelniczek, które po ten tom sięgną.

Bohaterki przejawiają tendencje feminizujące. Jako przyjaciółki trzymają się razem i wspierają, gdy któraś ma kłopoty z facetami (a kłopoty z facetami przytrafiają im się dość często, w zasadzie to jedyny rodzaj kłopotów, wyłączając trudne relacje jednej z postaci z matką) – a jednocześnie żyją w bajkowym świecie, każda marzy o księciu z bajki i czeka na wielką, prawdziwą miłość, każda liczy na wzajemność i stałość w uczuciach. I można się też bez trudu domyślić, jaki będzie finał książki. Do zbiorowego happy endu dochodzą jeszcze historie miłosne dwóch przedstawicielek starszego pokolenia – matki jednej z głównych bohaterek i temperamentnej dziennikarki. W zasadzie konwencja powieści „Jak to robią twardzielki…” usprawiedliwiałaby cukierkowe rozwiązania, ale u Marioli Zaczyńskiej jest ich chyba za dużo. Fabuła okazuje się dynamiczna, jednak autorka nie panuje czasem nad charakterami postaci, a chęć rozbawiania czytelniczek może pozostawiać niesmak, gdy wydarzenia rozdmuchiwane są na siłę (scena z „kiełbaską” to humor niskich lotów i niepotrzebnie tak długo rozpracowywany). Wiele razy już w chwili nawiązywania akcji wiadomo, jak zakończy się ona – przypomniana kilkadziesiąt stron dalej. Dziewczyny dziwią się w tej książce sprawom, które dla czytelniczek będą oczywiste od razu. Nie ma w powieści równowagi, brakuje pisarskiego wyczucia. Można zatem przyjąć dwie lekturowe strategie: skoncentrować się na kolejnych błędach autorki i wyliczać punkty, w których intrygi powieściowe nie mają prawa się sprawdzić – albo potraktować tom jak kolejne lekkie czytadło o ziszczonym śnie zwielokrotnionego kopciuszka. Ale nie podoba mi się to, że Mariola Zaczyńska nie może się zdecydować na to, kim naprawdę mają być jej bohaterki. Każda z „twardzielek” chce wydawać się silna i samodzielna – i każda wpada w zachwyt na widok pierwszego z brzegu mężczyzny, zamieniając się zaraz w bezbronną i słabą istotkę. Przy finale znanym od początku może się to w końcu wydać męczące. Rzuca się też w oczy brak kontroli przy wyrażaniu silnych emocji – źle umiejscowione „kurde” może być bardziej rażące niż precyzyjny wulgaryzm. Powieść Zaczyńskiej kipi od nieskrywanych uczuć i emocji – od ich dopracowania literackiego wiele zależy.

A przy tych wszystkich zastrzeżeniach nie mam wątpliwości, że książka „Jak to robią twardzielki” znajdzie wierne grono odbiorczyń i trafi do przekonania paniom, które lubią lekką literaturę rozrywkową z romansami w tle. Ilością wątków, energią wewnętrzną, tempem wygrywa Zaczyńska z epigonkami Grocholi – dla części czytelniczek to za mało, ale wystarczy, żeby książka utrzymała się na rynku literatury masowej. Historia babskiej przyjaźni, która pokona wszystkie przeciwności losu, delikatnie kreślone, rozkwitające dopiero zauroczenia, dowcip (który jednak nie wszystkich rzuci na kolana), niewymagająca skupienia fabuła, lekka narracja, ciekawe wątki, nadające całości dynamicznego charakteru… Z jednej strony pojawia się świadomość, że ta powieść zostanie z wielu względów ciepło przyjęta przez czytelniczki. Z drugiej – niemożność przemilczenia widocznych wad i niedoróbek. Nie podejmę się jednoznacznej oceny tej książki.

1 komentarz:

  1. Anonimowy2/2/11 16:49

    A mnie się podobało, po ciężkim dniu w firmie miło czasem pochłonąć coś pozytywnego :)

    OdpowiedzUsuń