poniedziałek, 1 listopada 2010

Ryszard Sadaj: Przypadki Marka M

Skrzat, Kraków 2010.

Proza z przypadku

W „Przypadkach Marka M” Ryszard Sadaj jest dużo ciekawszy (a od strony narracji także i dużo lepszy) niż w poprzedniej książce – jednak cały czas jest to dolna półka literatury rozrywkowej. Sadajowi brakuje pisarskiego warsztatu i umiejętności poprowadzenia fabuły tak, by zaintrygować czytelników. Sili się na żarty, które nie mają raczej mocy rozśmieszającej odbiorców, sylwetki bohaterów buduje na pojedynczych, wyrazistych, lecz niezbyt dobrze przemyślanych cechach, które do samej książki nie wprowadzają nic – poza tym, że pozwalają zapełnić kilka stron. Taka treściowa pustka powoduje w tekście poważne przestoje: aż chce się zapytać, co wnoszą przegadane fragmenty do lektury. Problem w tym, że nawet w chwilach, które powinny pchnąć akcję do przodu, nie dzieje się zbyt wiele. „Przypadkom Marka M” brakuje spoiwa: wydarzenia okazują się zbyt sypkie, nie składają się na jednolitą całość – to raczej wrzucone bezładnie do jednego worka, wymieszane i pozostawione samym sobie wybrane epizody z życia bohatera i jego rodziny. Od czasu do czasu autor przypomina sobie o osi fabularnej i powraca do tematu głównego, czym jeszcze bardziej podkreśla swoją pisarską bezradność. Nie potrafi skomplikować akcji, odejść od jednopłaszczyznowości i stereotypów. Brakuje mu wyczucia, wyważenia proporcji, przez co zamiast powieści proponuje karykaturę powieści.

Streszczenie całej historii zamyka się w okładkowym komentarzu Sadaja: „Rzecz o młodym człowieku, który się wszystkiego bał, aż przykleił do fotela tramwajowego znanego polityka i od tego czasu bał się z coraz większą odwagą, i o jego ojcu, pisarzu, który także się wszystkiego bał:. Gdyby Sadajowi udało się w książce utrzymać styl z komentarza – może mielibyśmy do czynienia z ciekawą pozycją. Sadaj chętnie wykorzystuje postacie nieudaczników: główny bohater jest tchórzem, któremu odwagi dodaje tubka super glue, noszona w kieszeni od czasu incydentu z politykiem – i cały zapas kleju, trzymany w szufladzie. Marek chce dodatkowo wyjaśnić ludziom przyczyny swojego zachowania i raz jeszcze nagłaśnia sprawę przyklejenia polityka do siedzenia w tramwaju. Jego ojciec za to nie dość, że jest pisarzem kiepskim (coraz bardziej jawi się jako alter ego autora, który też najwyraźniej nie do końca sprawdza się w obranym przez siebie zawodzie), to jeszcze nadużywa alkoholu – taka postać pojawiła się już w „Terapii Pauliny P” – Ryszard Sadaj już zapożycza od siebie literackie kreacje, jakby nie było go stać na wymyślenie czegoś oryginalnego. Ale autoplagiat mniej nawet przeszkadza niż zwykła nuda: postacie pierwszoplanowe są tu zwyczajnie mdłe i bezbarwne, postacie dalszoplanowe – stereotypowe, przewidywalne i przerysowane, a przez to też niezbyt interesujące.

Sadaj zatraca się w przedstawianych akurat sytuacjach do tego stopnia, że zapomina o całym świecie powieściowym. Nie może wtedy zadbać o uwiarygodnienie opowieści, mało tego: nie może scalić poszczególnych epizodów z życia Marka i jego rodziny w jedną historię. Przy prezentowaniu konkretnej sceny traci z oczu cały literacki kontekst, nie potrafi poprowadzić wielowątkowej narracji, sprawia wrażenie, jakby pisał wypracowania na zadane tematy. Nie jest przekonany do swoich bohaterów lub ślepo im wierzy. Nie może przez to zachować właściwych proporcji i okazuje się infantylny.

Daje się tu zauważyć skłonność do humoru rubasznego i nie najwyższych lotów (by nie powiedzieć – prymitywnego), lecz to nie razi tak bardzo, jak raziło w wypadku narracji „kobiecej”. Ryszard Sadaj nie ma za bardzo wyczucia w pisaniu, wydaje mu się, że wystarczy na powieść przełożyć zwykłą historię, opowiedzianą zwykłym językiem – ale w „Przypadkach” brakuje tej lekkości, radości pisania, która przełożyłaby się potem na przyjemność lekturową.


1 komentarz: