Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Miłość i śmierć
Książka „Rzymskie dolce vita” stała się alternatywą dla typowych opowieści o Włoszech, spisywanych przez obcokrajowców, którzy dość mieli codziennego zabiegania i postanowili znaleźć swoje spokojne miejsce na ziemi. Penelope Green także zrezygnowała z kariery, by przeżyć w Rzymie prawdziwą przygodę. Teraz pojawiła się w Polsce druga część włoskiej trylogii, czyli „Neapol, moja miłość”. Jeśli tom „Rzymskie dolce vita” przynosił zaskoczenie – bo mniejszy nacisk kładła w nim autorka na typowe elementy włoskiej kultury, koncentrując się raczej na swoich doznaniach – to „Neapol” całkowicie oddala się od apetycznych „włoskich” książek i z każdą stroną szokuje coraz bardziej.
Po trzech latach w Rzymie Green, która zdobyła już satysfakcjonującą pracę i grono dobrych znajomych, wyćwiczyła swój włoski i poczuła się z dala od Australii jak w domu, przeprowadza się do Neapolu. Jednym z czynników wiodących ją do miasta biedy i przestępstw popełnianych przez kamorrę była ciekawość. Podczas lektury ma się wrażenie, że to właśnie bliskość zagrożenia przyciąga autorkę do tego miejsca. W opowieści o Rzymie sporo było zachęt do osiedlenia się w tym mieście. Przy Neapolu o zachęty trudno – mimo zapewnień Green, że to rejon, który można pokochać, z kart książki wyziera zupełnie inny obraz: mafiozi, zasłaniający się przypadkowo spotkanymi na ulicy dziećmi, serie morderstw i porachunków w obrębie kamorry, brak alternatyw, uczciwość skazująca na ubóstwo, tony śmieci na ulicach, bezkarni złodzieje – i w tym wszystkim zaledwie garstka osób, które próbują na własną rękę przeciwstawić się złu: sprzedawcy, odmawiający płacenia haraczu, żony ratujące rodziny… Tytuł oryginału – „Zobaczyć Neapol i umrzeć” – nabiera w tym kontekście nowej, ironicznej wymowy. W tej publikacji Neapol zaprezentowany jest jako siedlisko zła i tragedii, miejsce przeklęte, od którego nie da się uciec. Penelope Green nawet nie dałaby rady uzasadnić sensownie swojego upodobania do tego miasta, zamiast tego odnotowuje kolejne morderstwa i odkrywa prawa, rządzące Neapolem. Stawia na reportaż, umawia się z władzami oraz ludźmi, którzy próbują zwalczyć kamorrę, skazanymi z góry na niepowodzenie, przytacza ich argumenty i osądy, dokłada swoje pytania i wątpliwości – ale jej działania przypominają walkę z wiatrakami. Nic się przecież od kilku rozmów nie zmieni, zresztą Penelope Green też nie sprawia wrażenia, jakby naprawdę zależało jej na polepszeniu warunków życia w Neapolu: szuka ciekawego tematu i znajduje go w obłaskawianiu sensacji, na tym kończy się jej rola.
W tym tomie widać także rosnącą frustrację bohaterki, dla której znalezienie życiowego partnera (człowieka, który miałby uzasadnić i usprawiedliwić pozostanie we Włoszech) staje się nadrzędnym życiowym celem. Rezygnuje więc Penelope z romantyzmu i przyspieszonego bicia serca na rzecz chłodnych kalkulacji i taksowania każdego napotkanego chłopaka jako potencjalnego mężczyzny życia. Trochę to mało przekonujące, ze względu na kontrast między bezemocjonalnym opisem i przedstawianiem zachowań bohaterki jako czynności dobrze przemyślanych i zaplanowanych, a jej reakcjami na zrywanie związków przez kolejnych parterów. Penny nie zakochuje się w przystojniakach, ale całymi nocami płacze w poduszkę, gdy ci odmawiają kontynuowania pozakoleżeńskich relacji. Wie, że nie czuje nic do chłopaka, ale robi testy, by się przekonać, czy to aby nie jest ten wymarzony i jej przeznaczony ideał. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w porównaniu z pierwszą częścią bohaterka cofa się w rozwoju emocjonalnym.
„Neapol, moja miłość” to książka, która przyniesie sporo zaskoczeń. Kto przystąpi do lektury z jasno sprecyzowanymi oczekiwaniami, ukształtowanymi na przykład na toskanianach, siłą rzeczy będzie rozczarowany. Można jednak czytać ten tom inaczej: przez pryzmat nowego i rzadkiego dotąd we włoskich opowieściach zagadnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz