środa, 6 stycznia 2010

Charles Martin: Umarli nie tańczą

WAM, Kraków 2009.

Nadzieja mimo wszystko

Wiem, że Charles Martin to kuglarz, wiem, że powiela sam siebie w kolejnych powieściach. Wiem, że to nie geniusz literatury a zręczny fachowiec – i co z tego? Jego książki i tak czytam z przyjemnością, bo poza przewidywalnymi schematami to mimo wszystko kawał dobrej literatury rozrywkowej. Ten autor znieczula – po lekturze kilku jego tomów przestaje się zwracać uwagę na zestaw emocji, obliczonych na silne wzruszenia czytelników, a mimo tego, mimo powtórzeń, wąskiego repertuaru chwytów i podobnej tematyki sięgam po te powieści z przyjemnością, kiedy chcę odpocząć. Być może jest to przyjemność płynąca z odkrywania tego, co już znane – ale nie da się ukryć, że okazuje się Martin autorem zabijającym monotonię długich zimowych wieczorów monotonią swoich fabuł. Kto przeczytał jedną książkę Charlesa Martina, to jakby przeczytał je wszystkie. Z punktu widzenia krytyki to literackie samobójstwo, z punktu widzenia przeciętnego odbiorcy – rewelacyjny wyciskacz łez na wysokim poziomie.
Walczą we mnie krytyk, domagający się nowych bodźców, nowych wzruszeń i nowych konstrukcji, z leniwym czytelnikiem, któremu przewidywalność powieści odpowiada, a rytm narracji zaspokaja potrzeby estetyczne. Wiem, że skuszę się na kolejną książkę Martina, chociaż w niczym nie będzie się ona różnić od poprzednich. Ostatnio zresztą amerykańscy i angielscy pisarze przełączyli się na seryjne produkowanie powieści, każdą następną wypełniając podobnymi treściami i do każdej przykładając tę samą formę. Zysk przede wszystkim. Charles Martin przynajmniej wciąga.
Wydawnictwo WAM przyjęło całkiem rozsądną strategię publikowania tych historii – najpierw zahipnotyzowało odbiorców książką „Kiedy płaczą świerszcze”, potem dorzuciło kalkę polskiego debiutu, „Gdzie rzeka kończy swój bieg” i dopiero teraz odsłania przed czytelnikami debiut prawdziwy, czyli „Umarli nie tańczą”. Przy poprzednich pozycjach „Umarli nie tańczą” wypada bardziej blado: jest tu trochę potknięć w konstruowaniu fabuły i trochę naiwności w narracji (motyw tańca, charakteryzującego ludzi, którzy jeszcze nie umarli, powinien nadawać relacji lekko poetyckiego charakteru, ale chyba dałoby się obejść bez niego, tu Martin próbuje jeszcze być dosłowny i dydaktyczny). Są szczegóły, które wybiją odbiorców z rytmu i trochę unieważnią powieściowy świat – ale o tym pisać nie będę.
Jak to zwykle u Martina bywa, zaczyna się od tragedii: żona Dylana, Maggie, rodzi martwego synka i zapada w śpiączkę. Mężczyzna, do tej pory szczęśliwy mąż, mieszkający na odludziu (jak zawsze), nie umie się pozbierać, ale z pomocą przychodzi mu (jak zawsze) prawdziwy przyjaciel, sąsiad, który wraz z Maggie załatwił Dylanowi posadę wykładowcy literatury angielskiej. Żoną Dylana opiekuje się ciężarna uczennica, ofiara gwałtu, która w przyszłości sama będzie potrzebowała pomocy. Dylan musi znaleźć w sobie chęć do życia. Rozebrana do szkieletu fabuła nie brzmi zbyt zachęcająco, ale liczy się też sposób, w jaki została przedstawiona przez Martina, a ten autor wie dobrze, jak uwodzić odbiorców i chwytać ich za serce.
Troszkę się zresztą w pewnym momencie twórca zdradza, w przemyślenia swojego bohatera wplatając własne podejście do pisania – o ton za głośny sentymentalizm odzywa się fałszywą nutą – ale w końcu liczy się ogólne wrażenie. To jest słabsze od reakcji na dwie poprzednie powieści, lecz wystarczające, by przekonać do Martina kolejnych odbiorców. Więcej tu niż wcześniej (chronologicznie – niż później) kwestii Boga i wiary, więcej cudów i wyczynów superbohaterów (scen zabili go i uciekł jeszcze Charles Martin używa jako wyciskaczy łez), mniej za to medycyny w czystej postaci.
Co mi się u Martina podoba zawsze i bez względu na schematyczność – to sfera przyjaźni i przywiązania. Każdy główny bohater ma przyjaciela, który oddałby za niego życie, gdyby zaszła taka potrzeba – i sam może zrewanżować się tym samym. Prawdziwa przyjaźń nie opiera się tu na wielkich słowach, ale na wielkich i bezinteresownych czynach. Szorstkie gesty, kłótnie i spory prowadzą tylko do ugruntowania tego uczucia. Niezależnie od intencji, tworzy Martin kawałek naprawdę niezłego literackiego obrazu przyjaźni, którego nie da się w jego książkach przeoczyć.
Komu spodobała się jedna książka tego pisarza i bez zachęty sięgnie po następne – „Umarli nie tańczą” to powieść, która nie zaskakuje, ale w kategorii literatury obyczajowej zająć musi dość wysoką pozycję.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz