środa, 16 grudnia 2009

Benoit Duteurtre: Miasto szczęścia

Noir sur Blanc, Warszawa 2009.



Plastikowa ułuda


„Miasto szczęścia” ma kuszący tytuł i okładkę, która naprawdę przykuwa wzrok. Ale Benoit Duteurtre postarał się, by i treść książki nie pozostawiła nikogo obojętnym na współczesną rzeczywistość – stworzył historię alegoryczną, zaskakująco gorzką baśń dla dorosłych, literacką karykaturę społeczeństwa konsumpcyjnego i – szerzej – zmakdonaldyzowanego świata, z którego nie ma już ucieczki.
Noir sur Blanc wypuszcza na polski rynek powieść zbliżoną pomysłem do kilku arcydzieł literatury światowej, zupełnie jakby Duteurtre świadomie komponował elementy przestrzeni przedstawionej z okruchów znanych już historii. Sama książka mogłaby być z powodzeniem wypadkową „Roku 1984” Orwella i „Korporacji” Maxa Barry’ego, dałoby się w niej znaleźć odniesienia do Camusa i Kafki – nie sądzę, by międzytekstowe skojarzenia były czytelniczym nadużyciem, autor proponuje rzeczywistość przemyślaną w najdrobniejszych szczegółach – co zresztą czyni ją bardziej kuszącą i niebezpieczną.
W małym państwie posttotalitarnym Kompania, firma specjalizująca się w tworzeniu parków tematycznych, zamienia miasta w ośrodki wypoczynku, nastawione przede wszystkim na turystykę. Benoit Duteurtre prezentuje metamorfozę jednego, dwudziestotysięcznego miasta, w Town Park. Zasady działania plastikowego świata wydają się proste – mieszkańcy mogą zdobywać punkty (w prześmiewczej nieco formie różowych serduszek) za pomoc w kreowaniu sztucznej osady, jeśli zgodzą się na uczestniczenie w kolorowym show, mogą liczyć na przywileje (choć do sfery VIP-ów, którą stanowi 10% społeczeństwa, nie mają szans się dostać). Nagle uwolnieni od codziennych zmartwień, obywatele praktycznie sprzedają swoją wolność bezwzględnej firmie, dla której liczy się tylko zysk. Boleśnie przekonuje się o tym bohater-narrator, pisarz, z początku sceptycznie nastawiony do planów Kompanii. Doświadcza on najpierw troski ze strony firmy, przyjmującej rolę mecenasa, daje się namówić na tworzenie seriali dla szczęśliwych mieszkańców, a kiedy nie jest już potrzebny – pod błahym pretekstem zostaje usunięty ze stanowiska. Traci przywileje, a ponieważ nie dbał wcześniej o zdobywanie różowych serduszek – wpada w poważne problemy.
Historia miasta przekształconego w Town Park przetykana jest fabułami poszczególnych odcinków serialu, mamy zatem w „Mieście szczęścia” również mikronarracje i wątek surrealistyczny, kiedy owoce pracy pisarza przenikną do jego rzeczywistości. Na pierwszy plan wysuwa się jednak – trudno, żeby było inaczej – kwestia mechanizmu działania nastawionych na zysk korporacji. Bohater książki jest satyrykiem (nie takim, który dostarcza łatwej i przyjemnej rozrywki, a satyrykiem, który zwraca uwagę na istotne sprawy społeczne) – podobne zadanie ma do zrealizowania Duteurtre – bo „Miasto szczęścia” jest de facto gorzką powieścią satyryczną. Bystre oko prześmiewcy nakazuje autorowi dostrzec w dzisiejszych systemach politycznych (lub, na mniejszą skalę, „firmowych”) niebezpieczeństwo. „Miasto szczęścia” daje się zatem czytać jako przestrogę.
Mieszkańcy Town Parku zachowują się jak bezkształtna masa, która, na dodatek, bierze udział w ogromnej symulacji komputerowej lub grze. Wyścig szczurów zamienia się tu w szaleńcze i bezmyślne zbieranie punktów nie tyle za zasługi, co za lojalność wobec władzy. Indywidualizację przekreśla umasowienie, inicjatywy jednostek ucina się w zarodku, a polityczna poprawność niebezpiecznie przypomina cenzurę. W mieście szczęścia ludzie odzwyczajają się od myślenia i krytycznego oglądu rzeczywistości – entuzjastycznie przyjmują nawet najgłupsze odgórne decyzje. Kto popadnie w niełaskę – przegrywa, może nawet walkę o życie.
W „Mieście szczęścia” bohater-pisarz jest satyrykiem, który nie próbuje rozśmieszać, a jedynie zwraca uwagę na problemy wybranych mieszkańców. Nie ma wątpliwości, że prawdziwym satyrykiem jest za to sam Duteurtre. Przez umiejętne połączenie wątków i aluzji udała mu się rzecz niebywała – zaproponowanie krytycznego komentarza zarówno do rządów totalitarnych, jak i… do europejskiej teraźniejszości. Wydawałoby się, że to paradoks – a jednak w „Mieście szczęścia” da się bez trudu dostrzec echa unijnych dyrektyw. Dochodzi do tego, oczywiście już w mniejszym wymiarze, próba pokazania mechanizmów działań wielkich korporacji – perypetie głównego bohatera to znowu przeniesienie do lekko baśniowej fabuły losów wielu ludzi, którzy przegrali walkę z żądnymi sukcesu firmami.
Duteurtre odwołuje się do poetyki baśni, sięga po klimaty oniryczne i na szeroką skalę stosuje absurd. Te zabiegi nie tylko nie łagodzą brzmienia historii, ale jeszcze je podsycają, przez co „Miasto szczęścia” staje się zaprawioną goryczą satyrą. Mikroświatem Town Parku rządzą reguły zabawy – tyle że są to reguły bezlitosne, a z przedsięwzięcia nie da się wypisać.
Mottem dla „Miasta szczęścia” mogłyby być słowa Herlinga-Grudzińskiego „W państwie, w którym wszyscy są zadowoleni, zachodzi podejrzenie, że wszyscy są niezadowoleni”. Ta książka to nie tylko kolejna pozycja z literatury pięknej, to ważny głos w dyskusji, którą podjąć trzeba, żeby nie skończyć jak mieszkańcy Town Parku.


1 komentarz:

  1. Anonimowy21/8/10 01:03

    Właśnie skończyłam lekturę tej powieści i ten wpis jest dla mnie idealnym podsumowaniem :)

    OdpowiedzUsuń