Skarpa Warszawska, Warszawa 2025.
Promocja
Złorzecze to miasteczko, jakich wiele – nikt nie zwróciłby na nie najmniejszej uwagi, bo też i żadnych rozrywek tu nie ma. Na szczęście (albo nieszczęście), Złorzecze ma kreatywnego burmistrza. I ten właśnie kreatywny burmistrz wpada na pomysł nietypowej promocji – bazujący na emocjach i na niespecjalnie rozumnych społecznościach. Wystarczy kilka rzuconych tu i ówdzie haseł, żeby zbudować legendę o czarownicy i o mrocznej przeszłości miasteczka. Wprawdzie Złorzecza w średniowieczu jeszcze nie było, ale przekonanie, że właśnie tu spłonęła na stosie czarownica – która w ostatniej chwili przeklęła wszystkich mieszkańców – pada na podatny grunt. Opinia publiczna dopowiada sobie wszystko to, czego trzeba – i przystępuje do spieniężenia wiadomości. I tak Złorzecze staje się najbardziej czarowniczym miasteczkiem, jakie można sobie wyobrazić. Nagle okazuje się, że okolica sporo zyska na wyimaginowanej złośliwej przedstawicielce świata magii z głębokiej przeszłości: biznes turystyczny wprost kocha czarownice, a że zbliża się Halloween, można wykorzystać promocyjnie temat na wszystkie możliwe sposoby. Zarobią właściciele pokoi na wynajem, ale i drobni handlowcy. Turystów ściąga nie tylko obietnica obejrzenia regionów obłożonych klątwą, ale też widmo sabatów (zwłaszcza tych nagich). Są tu nawet zawody sportowe – bo wszyscy, którzy do tej pory prowadzili zwyczajne usługi dla miejscowych, musieli na szybko dostosować ofertę do oczekiwań turystów i zwyczajna siłownia nie wytrzymałaby ze standardowym zestawem ćwiczeń na rynku. I tu pojawia się drobny problem: rzut oszczepem zrobionym z miotły niesie w sobie pewne niebezpieczeństwa: przekonuje się o tym zastępca komendanta policji.
Iwona Banach od pierwszych stron zarzuca czytelników nie tylko wizją przeobrażeń, jakie przeszło Złorzecze, ale też opowieścią o ludziach, którzy zaraz się tam znajdą – bez związku z szałem, jaki opanował mieszkańców. Jak zwykle u tej autorki – jest mnóstwo szalonych przygód i ciekawych charakterów, zwłaszcza wśród przedstawicieli nizin społecznych (którzy jednak postanowili coś zmienić po pandemii i piją online). Jednak to menele widzą i wiedzą najwięcej – mogliby nawet samodzielnie przeprowadzić śledztwo, gdyby akurat nie byli zajęci spożywaniem napojów alkoholowych lub zaleczaniem skutków owego spożycia. Ale mniej o śledztwo chodzi w tej książce, a bardziej – o wyśmianie rozmaitych małomiasteczkowych komplikacji, postaci czy zachowań, które w każdej społeczności istnieją i świadczą o słabościach ludzkich. Iwona Banach często bawi się w portretowanie ludzi niedoskonałych – sprawia, że czytelnicy mogą śmiać się z ich wad i udawać, że ich samych to nie dotyczy. Krzywe zwierciadło w tych książkach czasami wręcz zaciemnia obraz wydarzeń kryminalnych – ale też niekoniecznie intryga najbardziej u tej autorki kusi. W „Zemście na lokacie” układy i relacje bardziej przyciągają uwagę, ale też ani przez moment czytelnicy nie będą tego żałować. Autorka dobrze się bawi przedstawianiem żądzy zarabiania na naiwnych turystach: mieszkańcy w zwykłych warunkach nie byliby raczej chciwi, ale sytuacja sprawia, że nie potrafią się opanować i wykorzystują każdą okazję do wyciągnięcia od przyjezdnych pieniędzy. I tylko czasami mogą dać upust własnym, skrzętnie dotąd skrywanym fantazjom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz