Czarne, Wołowiec 2022.
Wspomnienia kombatanckie
Po tym, jak przepłakałam ze śmiechu nad tą książką trzy godziny w autobusie w korku, nie wiem, czy bardziej jest ona dla fanów metalu i dla tych, którzy chcieliby się dowiedzieć, jak to drzewiej z podziałami muzycznymi bywało, czy bardziej dla tych, którzy o metalu nie mają zielonego pojęcia i poprzestają na osądzie, że wyznawcy tej muzyki to sataniści, którzy jedzą koty (chociaż żarty o kotach nie śmieszą, twierdzi Jarek Szubrycht, ale nieprawda, śmieszą jeszcze bardziej po tej lekturze). "Skóra i ćwieki na wieki" to książka wspaniała. Okładka stylizowana na pudełko z kasetą magnetofonową z ręcznymi rysunkami, w środku - przegląd najważniejszych zjawisk, z którymi spotykał się nastoletni fan metalu u schyłku lat 80. XX wieku. Jarek Szbrycht z jednej strony proponuje kulturoznawczy i rzetelny komentarz do sytuacji na rynku muzycznym, z drugiej jednak dzieli się z czytelnikami swoimi przeżyciami, odkryciami i doświadczeniami podlanymi naprawdę dużą dawką absurdu i wyczucia komizmu. Problem w tym, że chociaż ogromną część czytelników rozśmieszy, innym zafunduje dozę nostalgii i refleksji nad pomysłami, które już nie wrócą.
Metal to dla Jarka Szubrychta nie subkultura, a sposób na życie. Szansa na wykrzyczenie ze sceny niezgody na otaczający świat i na danie upustu nastoletnim buntom. Chłopak z niewielkiej miejscowości na krańcu Polski w metalu odnajduje coś dla siebie. Zafascynowany środowiskiem, stopniowo odkrywa, jakie są korzyści z dołączenia się do grupy podobnie myślących nastolatków - i wbrew obiegowym opiniom udowadnia, że metalowcy nie zasługiwali na całkowite potępienie (chyba że akurat chcieli). Młody Szubrycht nie tylko jeździ na koncerty i przegrywa kasety znanych i nieznanych zespołów. Nie tylko zakłada z kolegami kapelę metalową, nie tylko prowadzi ziny z wywiadami (które sam przeprowadza, także w obcych językach). Uczy się rysować logówki ulubionych zespołów, zbiera materiały, które kiedyś w przyszłości pomogą mu w stworzeniu tomu "Skóra i ćwieki na wieki". Prowadzi ożywioną korespondencję z fanami - rzeczywiście dużo na takich działaniach zyskuje, czego początkowo nie widzą zmartwieni rodzice (za to dostrzega nauczyciel). Metal to jego życie: Szubrycht wnika w subkulturę i staje się jej częścią. A teraz przybliża specyfikę całego środowiska odbiorcom. Tym, którzy znają zjawisko z autopsji i tym, którzy nie mają o nim pojęcia: przy lekturze nie można się nudzić. Autor szuka charakterystycznych tematów, przygląda się peerelowskiej codzienności i komplikacjom, które wymuszały wyjątkową kreatywność na młodycyh ludziach. Tłumaczy cierpliwie, dlaczego niełatwo było kserować ziny - i dlaczego metale z anarchistów stali się tymi, którzy bardzo przestrzegali choćby kwestii praw autorskich i stawiali na oryginalne wydawnictwa muzyczne (kiedy, oczywiście, były one już dostępne). Jednocześnie wyjaśnia, o co w metalu chodzi: zajmuje się przytaczaniem co smaczniejszych nazw i fragmentów tekstów, analizuje ubiór czy zachowania na koncertach, wygląd metalowca, ideały, jakie wyznawał. Zabiera odbiorców na koncerty i pozwala odkrywać klimat takich rozrywek. Tworzy niemal monografię sytuacji na metalowej scenie - a wszystko to dowcipnie i błyskotliwie. Przeplata te opowieści własnymi wspomnieniami. Idealnie dopasowuje puenty, sprawiając, że trudno będzie o powagę podczas lektury. Zdarzają się i bardziej mroczne fragmenty - wtedy, gdy fascynacja śmiercią doprowadza do tragedii - zwykle jednak przesada w gloryfikowaniu mroku zamienia się w czysty śmiech. Jarek Szubrycht pisze z nutą sentymentu, chociaż stara się też podbijać dowcip: sprawia, że książka zachwyca w każdym rozdziale. Tom wciąga i uzależnia, a przy okazji daje szansę na narzekanie, że dzisiejsza młodzież nie jest już taka jak ta dawniej. Jarek Szubrycht - gratulacje, nigdy nie interesował mnie metal, a nie mogę wyjść z podziwu nad tą publikacją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz