Warto być opowiadaczem
rozmowa z Adamem Nowakiem
Sztajgerowy Cajtung: Wielu uważa Pana za „Pana Raz Dwa Trzy”, niewielu podchodzi i mówi po prostu „Cześć, Adam”. A jednak jawi się Pan publiczności jako zwykły facet, kumpel znany wszystkim. Jak to jest z Pana popularnością?
Adam Nowak: O! Tego właściwie nie wiem. Bliskie jest mi stwierdzenie, że jestem raczej popularny. Z naciskiem na „raczej”. Bywa, że ktoś mnie rozpozna na ulicy, w urzędach, czy w sklepie na zakupach. Bywa, że ktoś podejdzie i chwilę porozmawia. Moje imię i nazwisko nie jest specjalnie trudne do zapamiętania. Najczęściej jestem jednak zauważany jako „ten z Raz Dwa Trzy”. Niekiedy komuś w głowie przewija się taśma z pamięcią i próbuje sobie przypomnieć, skąd mnie zna. Dostrzegam wtedy grymas wysiłku i często erupcję radości z powodu odnalezienia kontekstu i sytuacji znajomości. Pada wielokrotnie: „Wiem, wiem! Z…telewizji!!! Pan gra w takim zespole… 2+1…”
Sz. C.: Czy przez lata ewoluowało Pańskie myślenie o zespole, czy spodziewał się Pan kiedyś czegoś innego?
A. N.: Po brzmieniu zespołu słychać, że wszyscy jakoś zmieniliśmy się. Zaczynaliśmy od bardzo kameralnego tercetu, przez kwartet, kwintet, aż po dzisiejszy sekstet. Od myślenia teatralno-ascetycznego po otwarte dynamiczne brzmienie zespołu używającego rockowych czy jazzowych stylizacji. W połowie lat 90-tych nagraliśmy trzecią płytę Cztery. Zaczęliśmy grać w dużych salach. Zaczęto nas zapraszać na koncerty plenerowe. Potrzeba było dynamiczniejszych środków i narzędzi, żeby sprostać zadaniu. Kiedy graliśmy na początku w tercecie, do głowy by nam nie przyszło użycie całej perkusji, czy napisanie piosenki z refrenem. Na każdej płycie próbowaliśmy innego podejścia do własnej twórczości Również innego do działalności równoległej. Czyli do płyt z piosenkami Agnieszki Osieckiej i Wojciecha Młynarskiego. Przed użyciem instrumentów toczyły się rozmowy, co, jak, dlaczego? Można się pokusić o podejrzenie ewolucji w naszej działalności.
Sz. C.: Jeszcze przed muzyczną karierą trafił Pan do środowiska kabaretowego w Zielonej Górze. Co z kabaretu przeniosło się później do zespołu?
A. N.: Systematyka pracy. Umawianie się na próby, Punktualność. Praca indywidualna. To był ruch amatorski funkcjonujący jak zawodowa jednostka kultury. Poświęcenie. Brak pytań „za ile?”, jeśli sprawy dotyczyły inwestycji w samych siebie. Także cierpliwość i wyrozumiałość. Umiejętność wspólnego rozładowywania napięć i chęć szczerego rozwiązywania problemów. I przekonanie, że jak się powiedziało „A” to trzeba powiedzieć „B”.
Sz. C.: Powiedział Pan w jednym z wywiadów, że wychodzenie na scenę jest jak wyjście na dach. Jakie ryzyko dzisiaj, po prawie trzech dekadach, podejmujecie? Jak Pan ocenia, że dany utwór „chwyci”?
A. N.: Dzisiaj? Że wchodząc na scenę możemy z niej nie zejść. Albo zejść na scenie. To żart, oczywiście. Każda piosenka jest inna. Każdą tworzy się bez doświadczenia. Gdyby się korzystało z doświadczenia i jakiejś metody tworzenia, wszystkie piosenki byłyby podobne do siebie, jednolite. A my, poruszając się w granicach tak zwanego charakterystycznego brzmienia naszego zespołu, jesteśmy zobowiązani do różnorodności dla dobra ciekawej opowieści. Słuchacza trzeba zaciekawiać, a nie liczyć na jego wyrozumiałość. Wprowadzanie nowych piosenek to ryzyko. Bywa, że się nic nie wie na temat przypuszczalnego odbioru. Pomocne jest przypuszczenie, że wszyscy muzycy czują, wiedzą i rozumieją, w czym grają i co grają. Czy zachodzą współbrzmienia, które dla nas samych są atrakcyjne. Czy udało nam się zbudować odpowiednie napięcia w utworze. A później trzeba wyjść na scenę i zagrać. Bywa nerwowo.
Sz. C.: Czy pod wpływem fanów zdarza się Panu zmieniać decyzje artystyczne (na przykład dotyczące nowych aranżacji?
A. N.: Nie. Nigdy. To, co robimy, to autorskie, autonomiczne wypowiedzi i tylko my decydujemy, co i jak zostanie zaśpiewane i zagrane. Wiem, że niektórzy wykonawcy boją się zmieniać raz ustalone aranżacje, tonacje, czy inne ważne elementy piosenki. To, co my robimy, bywa ryzykowne. Ponieważ się zmieniamy, zmieniają się z nami napisane kiedyś piosenki. Odbiorcy radzą sobie z tym od samego początku. Nie słyszałem zgłaszanych pretensji, wiec nasz proceder zmian trwa i będzie trwał.
Sz. C.: Gdyby Raz Dwa Trzy miało się na scenie muzycznej pojawić dzisiaj, w jakim kierunku by Pan poszedł?
A. N.: Nie mam pojęcia. Jestem tym, kim jestem, więc muzyka płynie ze mnie taka, a nie inna. Od początku chciałem, żebyśmy mówili wyłącznie naszymi głosami, słowami i dźwiękami. Uciekamy jak najdalej od tego, żeby to, co robimy, było do czegoś podobne, bo tak łatwiej sprzedać produkt. Przy takim myśleniu tak zwany produkt szybciej się zużywa. Jestem chyba trochę archaiczny. Lubię, jak coś się starzeje, a nie niszczeje. To, co się dzisiaj i od jakiegoś czasu wytwarza w wielu dziedzinach dóbr materialnych i niematerialnych, po prostu niszczeje, a nie starzeje. Niestety niszczeje za szybko.
Sz. C.: Na jaki gatunek muzyczny się zamykacie i nigdy go nie ruszycie, a jaki zawsze będzie Was jako zespół inspirował?
A. N.: W sztuce wszystko wolno. Powiedzenie, że się czegoś nie zrobi, bo coś się w danej chwili może nie podobać, nie jest chyba dobrą postawą. Istnieją estetyki i gatunki nie stanowiące dla mnie źródła inspiracji, czy zainteresowania. Kompetencje też są ważnym elementem dokonywania wyborów. Jest nam blisko do jazzu, rocka, folku, reggae, piosenki autorskiej, także do klasyki. Każdy z nas słucha czegoś innego. Słychać ten eklektyzm w aranżacjach. Kiedyś duża, muzyczna firma wydawnicza zaproponowała mi w 90-tych latach napisanie piosenek dla wykonawcy z estetyki disco-polo. Odmówiłem. Mój rozmówca twierdził wtedy, że niepotrzebnie się uchylam, bo nie tacy jak ja piszą całą jedną płytę przy flaszce przez jedną noc. To cóż? Pogratulowałem talentu i nie wydaliśmy wspólnego komunikatu.
Sz. C.: Jaki ma Pan sposób na to, żeby muzykowanie, jednak ciężka praca, ciągle dawało radość, żeby się nie wypalić?
A. N.: Samo muzykowanie nie jest chyba ciężką pracą. Trudne bywają okoliczności i to, co towarzyszy muzykowaniu. Podróże, odległości, hotele, choroby i wiele innych. Uważam, że jest to zajęcie dla ludzi, którzy z własnej i nieprzymuszonej woli podjęli taką, a nie inną decyzję dotyczącą wykonywanego zajęcia. Bynajmniej nie powinni narzekać, tylko nieustannie poszukiwać. Nieustanne poszukiwanie i indywidualna oraz wspólna praca może spowodować, że człowiek nie znudzi się tym, co robi. A jeśli się nudzi, to niech zmieni zajęcie na mniej nudne.
Sz. C.: Twierdzi Pan, że do chóru się nie nadaje, za to lubi działać w zespole. Co daje taki rodzaj współpracy?
A. N.: Lubię działalność grupową. Jest ciekawiej. Inni wnoszą do wspólnie wypracowywanej wartości swoje serce, talent, intelekt, wrażliwość. To rodzi ciekawe relacje. Podróże są atrakcyjniejsze. Jest do kogo gębę otworzyć. Każdy od każdego nieustannie się czegoś uczy.
Sz. C.: Co chciałby Pan zachować z piosenek, co powinno przetrwać?
A. N.: Ja tu chyba nie mam nic do chcenia. O tym decydują słuchający piosenek. Nie marzy mi się przechodzenie do historii. Nie odczuwam też potrzeby misji. Żyjemy w czasie teraźniejszym. I to w naszym życiu, i w tym czasie, dzieje się najważniejsze. Czy to przez tak zwane banalne codzienne czynności, czy przez jakąś podwyżkę od losu i ciekawe zdarzenie. Zajmuję się życiem. Jest tylko jedno, tu, na Ziemi. Zmaganie może polegać na tym, żeby było intensywne i ciekawe.
Sz. C.: Mówi Pan, że odbiorcy musi wystarczyć kontakt z dziełem, kontakt z artystą nie jest konieczny. Kto jest dla Pana publicznością pożądaną?
A. N.: Publiczność pożądana to ta, która przychodzi na koncert. To grupa przypadkowych ludzi. Planująca jakieś zdarzenie, w jakimś miejscu. Przygotowująca się do wyjścia na koncert. Oczekująca zdarzenia. Przeżywająca zdarzenie. Od dzieci po bardzo dojrzałych odbiorców. Nigdy nie tworzyliśmy piosenek dla jakiegoś przypuszczalnego targetu. Kieruję się zasadą, że każdy był kiedyś dzieckiem. Czyli najwrażliwszą, pełną ciekawości świata osobą. Chcącą poznać ten świat. To, co robię, kieruję w stronę tejże wrażliwości. W każdym z nas ta wrażliwość cały czas istnieje. Niektórym przychodzi ponownie ją odkrywać. To muszą być fascynujące chwile.
Sz. C.: Jak uczył się Pan pisania piosenek?
A. N.: Nie uczyłem się pisania piosenek. Chciałem po prostu zaśpiewać kiedyś pierwszą swoją piosenkę. Dużo słuchałem. Wychowywałem się w środowisku, w którym sześć na dziesięć osób grało na gitarach. Większość śpiewała. Gdy usłyszałem pierwszy raz Wysockiego czy Cohena, doznałem olśnienia. Żadna siła nie mogła mnie oderwać od magnetofonu. Chodziło o to, żeby wchłonąć każdy najdrobniejszy element piosenki i wykonania. Żeby pozostał we mnie na zawsze. W tym była jakaś magia. To powodowało też inne postrzeganie świata. Fascynujący byli Led Zeppelin. Ale też gitarzyści klasyczni, jak Alirio Diaz, czy Narciso Yepes. Granie w piłkę, łobuzowanie za garażami, przesiadywanie w piwnicach bloku. Wszystko działo się w każdej chwili. Bywało niebezpiecznie. Ale to było nasze intensywne życie.
Sz. C.: Uważa Pan się za poetę, tekściarza, showmana? Jaki aspekt tworzenia i występowania jest dla Pana najważniejszy?
A. N.: Najbliżej jest mi do tekściarza. Aspiracje poetyckie zamknąłem chyba dość dawno temu. Z ulgą. Showman ze mnie nie najlepszy. Po prostu coś niekiedy mówię między piosenkami. Być może dla niektórych odbiorców bywa to istotne. W tym, czego się podjęliśmy, jest bardziej aspekt spotkania, niż występu. Odgrywanie przygotowanych z góry aranżacji powoduje znużenie. Usiłujemy się zaskakiwać na scenie. Wtedy słuchacze czują, że dzieje się coś jedynego, niepowtarzalnego, przeznaczonego tylko do tego miejsca i czasu, który wspólnie przeżywamy. To się wydaje takie proste. Ktoś opowiada, a ktoś inny słucha i reaguje. Może właśnie dlatego warto być cały czas dzieckiem i słuchać z otwartymi szeroko ustami i oczami różnych opowieści. I warto być opowiadaczem, żeby się przekonać jaką można komuś sprawić frajdę.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz