Świat Książki, Warszawa 2016.
Poszukiwanie
Znamię na policzku tej dziewczyny przypomina maleńki tatuaż w kształcie róży, stąd zresztą imię, Rose. Na podstawie tego tylko detalu można by zbudować całą narrację. Ale to byłaby historia z Rose działającą, Rose zaktywizowaną. Tu dorosła kobieta staje się właściwie tylko pionkiem w grze. Niewiele od niej zależy, niewiele się naprawdę liczy. To przybrana matka Rose musi odbyć ważną podróż i zrozumieć pewne prawy. Nie da rady zawsze chronić dziecka, które adoptowała – powinna pozwolić mu żyć po swojemu i zrezygnować z nadopiekuńczych zapędów. Najważniejsze dzieje się poza samą Rose, pozbawioną nawet czasem dostępu do informacji.
Gdyby nie Rose, historia Iris brzmiałaby dość banalnie. Kobieta niedawno pochowała męża, a teraz podczas mammografii wykryto u niej zmiany w piersi. Iris czuje, że powinna uporządkować sprawy z przeszłości. Ignoruje wezwania na kolejne badanie, wybiera się za to w podróż, o której nie mówi bliskim. Chce znaleźć biologiczną matkę Rose, by dziewczyna nie została sama w przypadku najgorszego. Iris nie bierze pod uwagę tego, że powinna żyć własnym życiem, a Rose znajdzie schronienie. Nie myśli zbyt rozsądnie, ale z drugiej strony – bardzo potrzebuje kontaktu kobietą, której dzieckiem przyrzekła się opiekować. Dwie bohaterki przeżywają momenty przełomowe w swojej codzienności. Iris rzuca wszystko i wyjeżdża bez słowa, kończąc tym samym bezwiednie czas żałoby, Rose traci pierwsze ideały i sprawdza, kim byłaby bez muzyki, którą dotąd bardzo kochała. Ukrywają przed sobą troski i wyzwania: Iris nie ma pojęcia o egzaminie córki, Rose nie wie o badaniach matki. Chęć zapewnienia spokoju (czy ograniczenia stresu) łączy się jednak z nieszczerością.
„Na imię jej Rose” to powieść wydana w serii Leniwa Niedziela i trudno o bardziej modelowy przykład publikacji w tym cyklu. Christine Breen stawia na obyczajowość i kojący rytm lektury – wychodzi od społecznych lęków, które zawsze są przekonującym bodźcem do zmian, nie przygnębia jednak motywem ucieczki od kłopotów. Stopniowo odsłania historię obu bohaterek i pokazuje, jak bardzo przypuszczenia różnić się mogą od rzeczywistości. Sugeruje istnienie idealnych relacji między matką a córką, choć odbiorcy przekonają się przez rozwój wypadków, że takie więzi nie są możliwe. Tyle że otwartych konfliktów Breen nie lubi, woli, żeby wszystko rozgrywało się bez zbędnych konfrontacji. Iris i Rose są dla siebie ważne i bardzo się kochają, ale w końcu ich drogi muszą się rozejść – teraz już od obu postaci zależy, co zrobią ze wspólną przeszłością.
Christine Breen broni się przed oczywistościami. Podejrzenie raka piersi nie kieruje od razu powieści w stronę literatury szpitalnej (ani do społecznych akcji z przypominaniem o badaniach), podróż Iris pełna jest rozmaitych przeszkód. Jedynym nawiązaniem do sielanki staje się wiedza narratora, który w odpowiednim momencie przypomni sobie o innych ludziach, zazębiających swoje życie z losami bohaterek. Nikt nie funkcjonuje w próżni, o czym na początku Iris zapomina. Breen natomiast podsuwa materac chroniący przed upadkiem: nieważne, jaki scenariusz zostanie zrealizowany, ktoś i tak będzie dyskretnie i bezpiecznie, bo z dystansu, czuwać nad postaciami. To element przypisujący „Na imię jej Rose” do serii ciepłych obyczajówek o kojących tonach. Mimo że sporo tu śmierci, autorka pokazuje, jak ważna jest obecność drugiego człowieka, serdecznego, wyrozumiałego i pozbawionego egoizmu. W tej książce akcja nie zawsze toczy się po myśli bohaterów, za to umożliwia weryfikowanie życiowych celów i przekonań. Historia Rose staje się tylko pretekstem do ukazania piękna relacji między matką i córką – odejście od typowych w obyczajówkach wątków romansowych na rzecz spraw rodzinnych wychodzi opowieści na dobre, bo pozbawia ją rysów przeciętności. Christine Breen uruchamia często spotykane obawy, żeby uspokoić czytelników – i udaje jej się ten zamiar zrealizować. „Na imię jej Rose” to udany debiut powieściowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz