Znak, Kraków 2014.
Tajemnice szpitala
Szpitalna codzienność nie jest już tematem do narzekań ani do satyrycznych drwin. Przychodzi czas na przekucie ją w literacką opowieść, która brzmieć może purenonsensownie dla postronnych, bo dla zainteresowanych – niezmiennie gorzko. Mariusz Sieniewicz szpitalną gehennę próbuje ubarwić stylem historii. Jego „Walizki hipochondryka” stale wahają się między literaturą środka a absurdem w stylu powieści Eduardo Mendozy. Poza nielegalnym handlem środkami uśmierzającymi ból, spotkaniem ze szpitalną mafią i wymianą poglądów z towarzyszem niedoli z sąsiedniego łóżka, w placówce medycznej nie dzieje się wiele. A jednak jest to miejsce rodem z sennego koszmaru, tym gorszego, że ów koszmar może w każdej chwili przerodzić się w katastrofę na jawie.
Emil Śledziennik pobyt w szpitalu urozmaica sobie nieprzerwanym monologiem wewnętrznym, bogatym w apostrofy do ukochanej (nie wiadomo, kobiety czy śmierci). Wymyślne jej określenia przywodzą skojarzenie z litaniami lub żalami, stanowią też sposób datowania kolejnych fragmentów logoreicznej wypowiedzi. Emil Śledziennik czas odmierza upływem słów: kończy, gdy zapada w sen, rozpoczyna mówić z chwilą otwarcia oczu. Nie dąży do głębszych refleksji, a natychmiastowe obserwacje przemienia w strumienie słów. Statyczne obrazki wspomaga retrospekcjami, a przez cały czas usiłuje się zdystansować od szpitalnej i boleśnie namacalnej rzeczywistości. Ucieka w stylizację – wyznania hipochondryka pełne są nie tyle prawdziwych przeżyć, co subiektywnej interpretacji tych przeżyć. W relacji bohater unika bezpośrednich ocen, ale jego stosunek emocjonalny do własnego stanu i do całego otoczenia bez trudu daje się wyczytać między wierszami.
Gdyby Śledziennik faktycznie był hipochondrykiem, nie potrafiłby przenikliwego spojrzenia skierować na codzienność w szpitalu. Tymczasem bohater koncentruje się na dostrzeżonych absurdach i… zamienia je w niemal baśniowe historie. Nagle okazuje się, że Śledziennik nie odczuwa codzienności tak, jak zwykli pacjenci. Leżenie w łóżku i czekanie na operację (powiązane z często upokarzającymi scenami) jest dla niego trampoliną do prawdziwych przygód – mimo że rozgrywających się w narracji. Owszem, apogeum opowieści ma miejsce w szpitalnym budynku i wyrywa bohatera z płaszczyzny wyobrażeń (za to czytelnikom dostarcza wrażenia groteskowości). Jednak prawdziwym mięsem jest tu narracja. Śledziennik lubi zatracać się w słowach, ceni sobie potoczyste opowieści, porywające odbiorców. Zachowywałby się bardziej jak grafoman niż jak hipochondryk, gdyby nie fakt, że jego zwierzenia są zadziwiająco melodyjne. W nieprzezroczystości tekstu tkwi jego właściwe piękno. Z takim pomysłem na formę Mariusz Sieniewicz może już szukać dowolnie błahych tematów. I tak wygra stylizacja. „Walizki hipochondryka” to popis prozatorski.
W tej książce istotny jest humor. Sytuacyjny proponuje Sieniewicz w organizacji szpitalnego życia, znacznie ciekawszy okazuje się dowcip samego języka, właściwie sztuka dla sztuki, skoro nikt nie słyszy monologującego bohatera. Unieruchomiony Śledziennik robi użytek ze zmysłu ironii: przytacza wydarzenia po to, by móc przesączyć je przez inteligentny żart. Sieniewiczowi jednak wcale nie zależy na wywoływaniu śmiechu – próbuje doprowadzić do refleksji nad życiem, znacznie głębszej niż u Emila Śledziennika. Kronika szpitalna zyskuje tutaj poetycki wymiar, a sam Śledziennik staje się wieszczem – wprawdzie tylko dla samego siebie, ale takie są prawa satyrycznych zabaw literackich, a w „Walizkach hipochondryka” rozrywka to nie wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz