Prószyński i S-ka, Warszawa 2009.
Uczulenie na chamstwo
Czy pamiętacie tekst Wojciecha Młynarskiego, w Dudku wykonywany brawurowo przez samego Edwarda Dziewońskiego? Tekst o pewnych facetach, którzy zastanawiają się „co by tu jeszcze spieprzyć, panowie, co by tu jeszcze?”? Dziewoński pięknie ten tekst wygłaszał, można go usłyszeć na „Dudkowych” płytach. Wojciech Młynarski, kiedy próbował zaproponować swoją wersję, spotykał się z ingerencjami cenzury. I piosenki mają swoje własne losy.
Olga Lipińska swój drugi wybór felietonów tytułuje właśnie słowami „Co by tu jeszcze…”, lecz w odróżnieniu od pewnych facetów, nie zastanawia się, co by tu jeszcze spieprzyć, a – co by tu jeszcze naprawić. Chociaż niewątpliwie pobrzmiewa jej w uszach gorzka (kiedy wyrwana z kontekstu) puenta Młynarskiego – że „tyle jeszcze jest do spieprzenia. A będzie więcej!”. Chciałam napisać, że tom „Co by tu jeszcze…” ma brzmienie kasandryczne, ale się rozmyśliłam. Taka próba klasyfikacji sprowadzałaby Olgę Lipińską z poziomu satyryka-wieszcza do roli felietonistki – to przecież nieprawda, mimo że na książkę składają się najlepsze teksty publikowane w „Twoim Stylu”. Lipińska widzi, rozumie i przestrzega – jej satyryczne zacięcie sprawia jednak, że traktowana jest, w najlepszym razie, niepoważnie. W najgorszym nie jest traktowana w ogóle. W swych felietonach, choć to gatunek lekki i nieskłaniający do poważnych debat, autorka porusza tematy istotne, przenosząc je w wymiar prywatności. O warstwie treściowej za chwilę.
Nie od dziś wiadomo, że Olga Lipińska uwielbia Gałczyńskiego – o ile w „Moim pamiętniku potocznym” mistrz Konstanty Ildefons sytuował się raczej na marginesie codziennych rozważań, o tyle już w „Co by tu jeszcze” istnieje niemal na równych prawach z samą autorką. Zbiór opublikowany przez wydawnictwo Prószyński i S-ka przesiąknięty jest Gałczyńskim od pierwszej do ostatniej strony. Przywołuje srebrnego Konstantego z głową kota Lipińska w cytatach i parafrazach, idealnie dopasowanych do współczesnej rzeczywistości, mało tego – Gałczyński wyziera spomiędzy wersów książki i cieszy odbiorców zdolnością do dostrzegania absurdów, lub wprawia w refleksyjny nastrój melancholijną tonacją. Lipińska i Gałczyński mówią jednym głosem, naprzemian wypowiadają ostre sądy, którym zaprzeczyć mogą tylko ideolodzy, niesięgający głębiej niż do naskórkowej warstwy polityczności (rozumianej zresztą jako sympatyzowanie z określonymi ugrupowaniami). Ten Gałczyński w „Co by tu jeszcze” idealnie wprost wpisuje się w „domowość” felietonów Olgi Lipińskiej, w ów stopień prywatnej, nieraz graniczącej z intymnością relacji, która pozwala odbiorcom na zanurzenie się w tekstach i uczynienie ich bliskimi sobie. Utwory (mimo użytkowej genezy felietonów nie waham się przed takim ich określeniem) z „Co by tu jeszcze” są swojskie – wchłaniane przez czytelników stają się cząstką ich świata.
Magdalena Środa we wstępie do publikacji wskazuje na Piotra, męża z felietonów, człowieka, w którym można by się zakochać i z nim się starzeć i starzeć. W „Co by tu jeszcze…” Piotra jest więcej niż w „Moim pamiętniku potocznym” – a sam bohater okazuje się jeszcze bardziej nieobecny duchowo, przynajmniej z pozoru. Piotr, zaimpregnowany już przez lata, na głupotę nie reaguje. Wycofuje się do XIX wieku (Lipińska nazywa to pięknie emigracją wewnętrzną) i dzięki temu stanowi ochronę przed codziennością. Do Piotra rzeczywiście można się przywiązać. Tak samo zresztą jak i do Julki, która odeszła w 2006 roku do psiego raju. Felieton o niczym, zakończony jednym, puentującym całość zdaniem „A od wczoraj nie ma już z nami Julki” należy chyba do bardziej wstrząsających. Bo Olga Lipińska, wpuszczając obserwatorów do swojego świata, całkowicie redukuje dystans między nimi i sobą – to też w książce piękne i wartościowe.
Obok najbliższych, domowników i rodziny, w „Co by tu jeszcze” pojawia się całe mnóstwo przyjaciół ze świata kultury i sztuki. Widać tu również różnicę między „Moim pamiętnikiem…” i obecnie wydanym zbiorem – felietony z ostatnich lat coraz częściej zdominowane są przez wspomnienia o bliskich, którzy odeszli. Jak zwykle pełno tu Agnieszki Osieckiej, ale na kartach powraca opowieść o niezwykłym związku Kaliny Jędrusik i Stanisława Dygata, sylwetki Jana Tadeusza Stanisławskiego, Gustawa Holoubka czy Mieczysława Rakowskiego. Lipińska wskrzesza przyjaciół, odwołuje się do zapisanych w pamięci wydarzeń i ocala kolejnych ludzi. Nie wpada przy tym w elegijny lub panegiryczny ton, w tekstach króluje za to zdziwienie (że i znajomi umierają) i oglądanie przeszłości, jakby zapisanej na taśmie filmowej.
Pisanie o przeszłości ma zresztą Olga Lipińska opanowane do perfekcji. Czasem opowiada o pracy przy realizowaniu przedstawień, innym razem – o przyjaźniach i zachowaniach grupy przyjaciół, którzy przed laty silni byli własną młodością i idealizmem. Nie boi się mówić, że była w PRL-u szczęśliwa, na przekór obowiązującym dziś tendencjom. Retrospekcje w „Co by tu jeszcze” pełnią podwójną funkcję – po pierwsze są przypomnieniem dawnych doznań, po drugie natomiast wytwarzają kontrast dla współczesnej rzeczywistości. Charakterystyczny skrót pozwala czytelnikom na odtworzenie niewypowiedzianego komentarza.
Bezbronny inteligent w obliczu zalewu głupoty musi jakoś zareagować. Olga Lipińska w swoich tekstach przybiera na przemian dwie postawy, co przekłada się na dwa style – umownie określiłabym je jako prywatny i zretoryzowany. W prywatnym w miejsce argumentacji pojawia się relacja, opowieść osobista. Tu Olga Lipińska prezentuje siebie w różnych sytuacjach, przeważnie – zamkniętą w domu, oddzieloną od świata, przeżywającą kolejne wydarzenia, impulsywnie reagującą na wszelkie idiotyzmy i organicznie nieznoszącą głupoty. To Lipińska w dialogach z mężem, Lipińska, która rezygnuje z pancerza satyry i zachowuje się tak, jakby nie miała siły na podejmowanie dyskusji. W stylu zretoryzowanym jednak dzielnie podejmuje walkę z wiatrakami. Piętnuje przejawy chamstwa, agresji, krytykuje niedouczonych, zrównuje z ziemią polityków.
„Co by tu jeszcze” to tom smutniejszy od „Mojego pamiętnika”. Może to wrażenie wyzwala spora ilość rozstań, może – mniej walki Olga Lipińska zachowuje optymizm, nie jest to jednak optymizm nachalny. Autorka czeka na szczęście (a jednocześnie namiastkę tego szczęścia w postaci spokojnego domu i kochającego męża), ukojenie znajduje niekiedy w prawdziwej sztuce. Chociaż Magdalena Środa pisze we wstępie o komizmie jako jednej z cech książki – dla mnie jednak charakterystyczna dla „Co by tu jeszcze” staje się raczej gorycz, czasem płynąca bezpośrednio z satyry. Lipińska przytacza fragmenty listów i rozmów, które w warstwie powierzchniowej śmieszą, ale przy odbiorze zaangażowanym raczej wywołują grozę (smutek lub przerażenie). Lipińska nie znosi hałasu, artystycznych kompromisów, lustracji, braku poszanowania dla „publisi”, która, wbrew temu, co jej się wciska, nie jest głupia. Lipińska w „Co by tu jeszcze” znacznie częściej czuje ołów na duszy, a Piotr na dobranoc opowiada jej co nudniejsze historie z dawnych wieków. Autorka doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że „jeśli nie będziemy reagować na zachowania małych, bezczelnych, agresywnych i chamskich słodkich maluchów, będziemy mieli bezczelny, agresywny i chamski Naród, którego wstydzić się będzie Europa”. Widzi, że „jesteśmy generalnie nieżyczliwi i dosyć ponurzy”. Pytanie, kto jej posłucha.
Muszę przyznać, że zakochałam się w tej książce. Urzekł mnie świat, który interpretuje się przez arcydzieła literatury i klasykę kabaretu. Podoba mi się fakt, że wśród artystek kabaretowych Lipińska wymienia Joannę Kołaczkowską. Uwodzi mnie skazane z góry na porażkę apelowanie o mądrość. Olga Lipińska pokazuje, jak bardzo zaślepia ludzi orientacja polityczna, wyłączająca u wielu logiczne myślenie.
Czas już, by kończyć recenzję – ale przecież nie sposób pominąć dużej ilości zdjęć – z planów, uroczystości czy z prywatnego archiwum autorki. To także jedna z nitek łączących czytelników z Olgą Lipińską. „Co by tu jeszcze” to książka nie tylko wartościowa, ale i pięknie wydana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz