wtorek, 30 września 2025

Sherri Duskey Rinker i Tom Lichtenheld: Snów kolorowych, placu budowy. Co robią maszyny?

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Zadania

Ten tomik przykuwa uwagę i wcale nie trzeba być fanem cyklu przygód maszyn z placu budowy, żeby się nim zainteresować. W momencie kiedy tekturowe książeczki są wycinane przeważnie w jednym kształcie (nawet jeśli to kształt wymyślny lub łamiący prostokątne obramowania stron), „Co robią maszyny” to tomik zadziwiający. Dzieciom spodoba się obfitość niezwykłych form – strony z falowanymi brzegami, każda innej wielkości, łamiące schematy i pozwalające również na zabawę za pomocą dotyku. O wycięciach decydują kształty maszyn budowlanych, pięciu bohaterów się tutaj pojawia: spychacz, wywrotka, dźwig, betoniarka i koparka. To maszyny znane już z cyklu, tym razem występują jako modele – owszem, w trakcie swoich codziennych obowiązków, ale nie w typowej fabule – tu nie liczą się cele działań, a same zachowania pozwalające definiować codzienne zadania bohaterów. Każdorazowo odbiorcy mają do czynienia z krótką prezentacją bohatera – wierszyki są rymowane i zgrabnie przez Joannę Wajs przełożone: te pierwsze są odpowiednio krótsze, ale tak, żeby nie gubić rytmu całości. Są krótsze, bo wymaga tego forma: strona z tytułem jest najmniejsza i wymusza skrótowość rymowanki. Nie ma tutaj hierarchizowania maszyn pod względem wielkości, ważne jest za to określenie ich części. Lewa strona rozkładówki to wierszyk – prawa strona zawiera grafikę z prezentowanym bohaterem i nazwami jego poszczególnych fragmentów. Autorzy zrezygnowali z wysokiego stopnia skomplikowania – dzieciom wystarczy po kilka wskazówek, żeby wzbogaciły swoje codzienne zabawy i świadomość na temat wielkich pojazdów budowlanych.

Przyjęta strategia wymusza jednostajną kolorystykę, co pasuje do założeń całej usypiankowej serii – granatowe tło pozwala uwypuklić detale żółtych przeważnie maszyn, tomik jest przyjemny do oglądania także od strony graficznej. Wszystkie maszyny prezentowane są z profilu, więc rzadko można przyjrzeć się ich minom – tu wartością jest przedstawianie odbiorcom detali. Dzieci mogą obejrzeć sobie poszczególne części bohaterów – w powiększeniu (w stosunku do tomików z całego cyklu). To jeszcze bardziej zachęci je do lektury i zaprosi do śledzenia rozrastającej się serii. Da się ten tomik potraktować jako usypiankę, przypomina o tym celu zakończenie opowiastki – ale jeszcze lepiej sprawdzi się on jako historyjka edukacyjna i dostarczająca dzieciom rozrywki interaktywnej. Niektóre strony mają wycięcia, inne po prostu falowane brzegi – tak, żeby móc wodzić po nich palcem. Dzieci poćwiczą więc też sprawność manualną – będą się dobrze bawić nie tylko przy czytaniu.

Ta książeczka jest zaskoczeniem w serii, która do tej pory rozwijała się dość przewidywalnie – wyłamanie się ze schematów dobrze jej robi, to odświeżenie pomysłu i jednocześnie ukłon w stronę wymogów rynku – akcentującego stale potrzebę edukowania najmłodszych. Tu wszystko dobrze się sprawdza, pasuje do siebie i spełnia swoją rolę – edukacyjną, rozrywkową i angażującą maluchy. Każde dziecko, które lubi się przyglądać wielkim maszynom na budowie, po ten tomik sięgnie z zachwytem. Każde dziecko, które do tej pory nie myślało o tego typu zajęciach i aktywnościach podczas spaceru, może się do tego przekonać.

poniedziałek, 29 września 2025

Ilona Wiśniewska: Hjem. Na północnych wyspach

Czarne, Wołowiec 2025.

Dom

Rytm tej książce nadają… krysie. Mewy trójpalczaste są wszędzie i próbują przetrwać mimo spolaryzowanego wobec ich obecności społeczeństwa. Miejscowi albo krysie tępią i za wszelką cenę chcą im utrudnić zakładanie gniazd, albo je kochają i próbują uratować przed tymi niewrażliwymi – zakładaczami kolców, siatek i innych narzędzi tortur – pułapek na ptaki. Krysie tymczasem radzą sobie, przystosowują się do dziwnych miejsc i nietypowego otoczenia. I tylko co pewien czas któraś pada ofiarą ludzkich zapędów do wprowadzania porządku. Poza cichymi dramatami wybranych mew nie ma tu zbyt wiele miejsca na hałas, wydaje się, że Tromso jest bezszelestne, że można tu znaleźć spokój i bezpieczeństwo: chociaż to trzecie co do wielkości miasto w Arktyce. Ilona Wiśniewska wyszukuje jednak przede wszystkim ludzi – to ich historie chce ocalić i opowiedzieć, to ludzi traktuje jako przerywnik między kolejnymi nawoływaniami krysi. Bo żeby wytrzymać na dalekiej Północy, trzeba mieć na siebie pomysł – tylko wtedy ucieczka się powiedzie, tylko wtedy wyspy zamienią się w azyl. A to oznacza, że każdy człowiek, którego da się spotkać (140 narodowości w jednym mieście to sporo – co nakazuje redefiniowanie poczucia obcości lub przynależności, dla tych, którzy chcą się zadomowić, prowadzone są specjalne spotkania integracyjno-kulturowe, lekcje, na których można porozmawiać o zwykłym życiu, o pozostawionej gdzieś przeszłości i o relacjach z innymi.

Ilona Wiśniewska zatrzymuje czas. Albo odbiorców – w tym czasie. Koncentruje się na drobiazgach, opowiada bardzo śpiewnie o wszystkim, co mogłoby przykuć uwagę, odwrócić ją od szukania inności, a zatrzymać na codzienności. Chce, żeby odbiorcy wszystkimi zmysłami chłonęli nieoczywiste piękno, dlatego też podsuwa im drobiazgowe opisy, urokliwe, bo skrywające prawdę o dalekiej Północy. Mody na Arktykę raczej nie da się stworzyć ze względu na surowy klimat – ale można się rozkoszować tym, co Ilona Wiśniewska opowiada. Trzeba przyznać, że opowiadać potrafi, jest mistrzynią klimatycznych relacji, w których nawet nie musi się wiele dziać – tu wystarczy sama obecność i uważność na otoczenie, idea slow life pozostaje źródłem poczucia szczęścia. „Hjem” to opowieść o życiu, o znajdowaniu miejsca dla siebie – tam, gdzie inni nawet nie chcą szukać. To opowieść o tym, jak wiele lub niewiele trzeba do wprowadzenia harmonii w zwykłą egzystencję. To opowieść o tym, jak mościć sobie gniazdo w mocno zróżnicowanym społeczeństwie, w którym inny jest każdy – więc nikt nie wyróżnia się jakoś specjalnie. „Hjem” to spokój i zaufanie, to cisza wypełniająca dni i jednocześnie konieczność bezwzględnej walki o własny system wartości – i reagowanie na wszystkie dostrzeżone przejawy niesprawiedliwości. Bo każdy jest osobiście odpowiedzialny za swoją małą ojczyznę, czy to rodzoną, czy – wybraną. Ilona Wiśniewska wie, jak przedstawiać Północ, znalazła na to patent i kolejnymi książkami udowadnia swoją sprawczość w tej dziedzinie.

niedziela, 28 września 2025

Aneta Jadowska: Sekret prawie byłego męża

SQN, Warszawa 2025.

Pułapka

Agata Bunc jest pisarką, która potrzebuje w swoim życiu zmiany. Od ośmiu lat nie może się rozwieść z mężem – ten robi problemy i celowo utrudnia rozstanie. Nie zamierza ratować małżeństwa, ma już zresztą od pewnego czasu nową partnerkę – ale przez złośliwość komplikuje Agacie życie. Na szczęście dużo się ostatnio zmieniło: Agata zamieszkała w domu Uklejów razem z dwiema przyjaciółkami, również pisarkami. Trzy Gracje wspierają się i pomagają sobie we wszystkim, od przepędzania kryzysów twórczych po pilnowanie posiłków. Rozumieją się świetnie i pokazują, co oznacza przyjaźń. Są silne dzięki temu, że przebywają razem – a to oznacza, że kiedy przyjdzie im się zmierzyć z kolejnym wyzwaniem, poradzą sobie nie tylko z amatorskim śledztwem. Może nawet nie tak amatorskim: trzy Gracje radzą sobie z budowaniem intryg lepiej niż niejeden śledczy – procentuje doświadczenie w tworzeniu kryminałów. W związku z tym również w odkrywaniu motywów działań przestępczych są dobre i tu przyda się ich pomysłowość.

Bo wszystko wskazuje na to, że ktoś próbuje wrobić Agatę Bunc w morderstwo. Jej prawie były małżonek umiera blisko domu Uklejów. W takim wypadku najbardziej podejrzana jest najbliższa rodzina – czyli Agata, która na chwilę znika z oczu przyjaciółkom. U progu upragnionego rozwodu wprawdzie nie ma motywu – jednak wygodniccy prokuratorzy mogą być innego zdania. Zaczyna się mozolne gromadzenie dowodów i próby odkrycia tożsamości mordercy. „Sekret prawie byłego męża” to mnóstwo kwestii obyczajowych w powiązaniu z rozwijającym się śledztwem. Z perspektywy czytelników najważniejsze może być budowanie azylu – trzy kobiety mogą ułożyć sobie życie z dala od oceniających je oczu, mogą pozwalać sobie na dziwactwa i nietuzinkowe rozwiązania, zapewniają sobie wzajemnie wsparcie i troszczą się o siebie. To niezawodny magnes na odbiorczynie – mimo toczącego się śledztwa, mimo zagrożenia, bo w końcu Agatę ktoś próbuje wrobić w morderstwo – jest tu schronienie, azyl przed okrutną rzeczywistością. Jest to propozycja dla czytelników, którzy nie przepadają za epatowaniem złem – nie lubią brutalności i koszmarów na jawie. Aneta Jadowska wie, co zrobić, żeby przyciągnąć uwagę i żeby zatrzymać przy sobie nie tylko fanów kryminałów.

Jest to powieść, która gwarantuje pozostanie czytelników przy serii. Bardzo liczy się w niej klimat i możliwość prezentowania narracyjnych talentów autorki, intryga, która schodzi na dalszy plan, nie zawodzi. Przyjemne charaktery, sporo pobocznych wątków i wygoda – która sprawia, że w tej książce można się rozgościć – to atuty drugiej części serii. Gdzieś w tle przewijają się dylematy pisarskie – nie da się inaczej, skoro w jednym miejscu zamieszkały aż trzy pisarki – więc Aneta Jadowska zapewnia sobie szereg pytań podczas spotkań autorskich. Jednak sporo rzeczy też wyjaśnia i podpowiada tym, którzy chcą zabawić się w tworzenie kryminałów.

sobota, 27 września 2025

Sunny Vibes. Sweet Life / Cosy Life

Harperkids, Warszawa 2025.

Spokój

Wśród wielu kolorowanek dostępnych na rynku i wywodzących się przede wszystkim z gadżetowych propozycji (towarzyszących różnym seriom kreskówek czy komiksów) przyjemnie będzie sięgnąć po cykl Sunny Vibes. To obrazki przygotowane rzeczywiście z myślą o najmłodszych dzieciach, które niekoniecznie radzą sobie dobrze z trzymaniem narzędzi do kolorowania. Kredki, flamastry czy farby to przyrządy dopuszczalne – można w dodatku stosować je bez obaw, bo wydawnictwo wprowadza oddzielającą obrazki podkładkę. Wystarczy odgiąć skrzydełko tylnej okładki i włożyć je między kolejne strony, żeby chronić obrazki przed przypadkowymi plamami barwnymi. To rozwiązanie banalne, a jednak daje szansę na twórcze wyżycie się bez ryzyka uszkodzenia książeczki. W „Cosy Life” tematem są rozrywki – bardzo na czasie, bo bohaterowie czasami słuchają muzyki w dużych słuchawkach, innym razem grają sobie w gry na konsoli. Z kolei w „Sweet Life” motywy skupiają się przede wszystkim na pracach domowych, zajęciach równie przyjemnych co pożytecznych – tu między innymi będą piec słodkie pyszności, ale też… układać puzzle. W obu przypadkach tematy kolejnych obrazków mogą odpowiedzieć na pytanie, co zrobić, kiedy komuś się nudzi. Łatwo naśladować bohaterów, ich rozrywki są dostępne dla wszystkich maluchów i bardzo proste do wprowadzenia w czyn. Każdy tomik to dwadzieścia pełnowymiarowych obrazków na perforowanych kartkach – łatwo zatem je wyrwać i przygotowywać specjalne rysunkowe prezenty dla bliskich – da się też oprawić gotowe obrazki lub powiesić w widocznym miejscu. Wyraźne kontury i spore kształty to coś w sam raz dla młodszych dzieci, tak, żeby nie wpadły we frustrację, kiedy wyjdą za linie. Dodatkowo tematyka wycisza dzieci, pomaga im się skoncentrować i inspiruje. Sympatyczni bohaterowie w kojącym świecie – to rozwiązanie rzadko spotykane w przebodźcowanej przestrzeni, ale odbiorcy z pewnością docenią powrót do zwyczajności.

Te książeczki aż proszą się o wypełnianie stron mocnymi kolorami – Sunny Vibes to seria, która wcale nie potrzebuje hałasu, żeby została doceniona: sprzyja skupieniu, zachęca do ćwiczenia zdolności manualnych już tylko przez możliwość zajrzenia do świata bohaterów. „Sweet Life” i „Cosy Life” to tomiki przyjemne w odbiorze, pozbawione aspektów edukacyjnych czy morałów – tu liczy się po prostu kolorowanie obrazków, czyli coś, o czym często wydawcy zapominają w pogoni za kolejnymi „wartościowymi” publikacjami. Jeśli więc ktoś szuka kolorowanki klasycznej, a jednocześnie wciągającej przez sympatycznych bohaterów, powinien sięgnąć po takie właśnie serie. Sunny Vibes to zaproszenie do zabawy, którą kochają wszystkie maluchy. Z pewnością kilkulatkom spodoba się zestaw propozycji do pokolorowania, ale też samo wejście do rzeczywistości postaci – nie ma tu zagrożeń ani niebezpieczeństw, można zajmować się tym, co się lubi i co sprawia przyjemność – dzięki temu kolorowanka może zapewnić relaks najmłodszym.

piątek, 26 września 2025

Anna Sawińska: Kraina jednej szansy. O edukacji w Korei Południowej

Czarne, Wołowiec 2025.

Możliwości

To jest książka, którą czyta się z przyjemnością, chociaż przedstawiane w niej tematy wcale nie są przyjemne, a przynajmniej – nie zawsze. Organizacja życia społecznego i edukacji to tematy, od których nie ma ucieczki, kiedy decyduje się na życie w innym kraju. Jednocześnie to płaszczyzny, na których najbardziej uwidacznia się zestaw różnic kulturowych. Anna Sawińska wybrała egzystencję w Korei Południowej i poznawała ten kraj – a kiedy urodziła syna, stało się jasne, że musi zagłębić się w trybiki systemu edukacji. Od pierwszych chwil ostrzegana, że musi jak najszybciej rezerwować miejsca w najlepszych przedszkolach, żeby zapewnić dziecku dobry start, postanowiła kierować się własną intuicją i trochę złamać zasady. W pewnym momencie jednak uznała, że nie chce włączać Ethana w bezlitosny wyścig do kariery – i przeniosła się do Polski. Nie przeszkodziło jej to w szczegółowym przeanalizowaniu wszystkich wad (ale i zalet) kształcenia dzieci w Korei Południowej. Efekty tej pracy mogą teraz prześledzić odbiorcy zainteresowani codziennością w bardzo odległym miejscu – ale też czytelnicy, którzy Koreą Południową w ogóle się nie pasjonują. Bo Anna Sawińska pisze dobrze i podsuwa cały zestaw ważnych kwestii, wartych przemyślenia. „Kraina jednej szansy. O edukacji w Korei Południowej” to reportaż wykorzystujący wiedzę powszechną i osobiste spostrzeżenia autorki, komentarze jej męża i znajomych, a także wspomnienia rozmówców. Jest tu też mnóstwo danych, które Sawińska przerabia tak, żeby przyjemnie się tę książkę czytało. Relacja pokazuje najbardziej nietypowe rozwiązania, których nie da się przenieść do innego kraju – i które sama Korea Południowa potrzebowałaby zreformować, gdyby nie to, że trzeba by w tym celu zniszczyć cały system i zbudować go od nowa.

Od tego, co ciekawe, dobre i warte przeszczepienia na inny grunt autorka rozpoczyna – żeby skończyć na szkolnej patologii. I nie interesuje jej tu zbiór relacji między uczniami, a nawet między uczniami i nauczycielami – sięga głębiej, sprawdza, kto ponosi odpowiedzialność za sytuację, w której dzieci są ciągle przemęczone i zmuszane do uczestnictwa w kolejnych zajęciach pozaszkolnych. Najpierw praca na sukces, dbanie o potrzeby maluchów, matki, które robią wszystko, żeby ich pociechom dobrze rozwijał się mózg. Później – kasty i głębokie podziały społeczne, wielkie wydatki na edukację i konieczność zachowania służalczej postawy wobec starszych. Po drodze ginie człowieczeństwo i szansa na kreatywność, ludzie studiują tylko po to, żeby móc legitymować się dyplomem jednej z uczelni uznawanych w całym kraju – bo inaczej nie będą mieli szansy na dobrą pracę. Wszelkie próby wprowadzania zmian są z góry skazane na niepowodzenie. Od tych dramatów nie ma ucieczki – więc nic dziwnego, że obcokrajowcy, nawet ci powiązani za sprawą relacji rodzinnych z miejscową kulturą, niekoniecznie zechcą skazywać swoje potomstwo na piekło. Koreańska edukacja to temat-rzeka i jednocześnie zagadnienie, które podzieli społeczeństwo. Anna Sawińska zabiera czytelników w podróż po rzeczywistości trudnej do wyobrażenia. A przy tym wszystkim w „Krainie jednej szansy” potoczysta narracja nie pozwala oderwać się od lektury.

czwartek, 25 września 2025

Sylvie Neeman: Nadchodzą!

Ezop, Warszawa 2025.

Oczekiwanie

Bohaterka tej książki czeka i trochę się boi. Wprawdzie nie pozwala, żeby strach ją zdominował, ale nie da się ukryć: za chwilę zdarzy się coś, co zmieni rzeczywistość i to bardzo. Nic dziwnego, że kobieta snuje przypuszczenia, które trochę pasują do wyobraźni Sendaka z jego dzikimi stworami, a trochę do postaci wymyślanych przez Julię Donaldson. Niedługo tu będą. Miewają różne humory i różne pomysły, czasami dają się lubić, a czasami straszą. Bywa, że zachowają się zgodnie z oczekiwaniami, ale przeważnie należą do istot kompletnie nieprzewidywalnych. Nie da się domyślić, co za chwilę zrobią i jakimi aktywnościami się zajmą. A przecież spotkanie jest nieuchronne i nastąpi już za moment. Tymczasem kobieta nie wie nawet, jak będą wyglądać jej goście. Może mają nietypowe kształty, kolory lub umiejętności (zwłaszcza te mordercze)? Może wydają dziwne dźwięki albo mają ostre zębiska? Czego można się spodziewać po takiej grupie, skoro przyroda stworzyła między innymi dinozaury i nosorożce? Już słychać, jak nadchodzą. Za chwilę wszystko się rozstrzygnie. Nie ma odwrotu.

„Nadchodzą!” Sylvie Neeman to picture book dla najmłodszych, przynajmniej w teorii. W praktyce może przydać się nawet dzieciom, które właśnie zaczynają swoją przedszkolną albo szkolną przygodę. To właśnie do nich kierowana jest ta opowieść – z niewyjaśnioną aż do puenty zagadką. Autorka zmienia tu perspektywę: nie zajmuje się odczuciami najmłodszych, którzy pozostają w centrum zainteresowania wielu twórców. Interesuje ją za to druga strona – to, co pozostaje nieuchwytne dla właściwych odbiorców tomiku. „Nadchodzą” to oczekiwanie do samego końca – a finał zaskoczy i ucieszy dzieci bardziej niż można by się spodziewać.

Sylvie Neeman decyduje się na enigmatyczne komentarze, które jednak nie mogą się znudzić. W przekładzie Pawła Łapińskiego pojawiają się czasami wewnętrzne rymy, czasami krótkie frazy albo zdania, które łatwo podzielić na mniejsze cząstki – tak, żeby książka mogła funkcjonować jako ćwiczeniowa czytanka, kiedy już urok zaskoczenia się oddali. „Nadchodzą” to przecież zabawa, popis wyobraźni, która nie ma żadnych granic. Neeman przypomina o tym, że wszystko, co rodzi się w głowie, może zaskakiwać nawet samych twórców – i ma pewien związek z czytanymi i opowiadanymi historiami. Ale ta subtelna podpowiedź znika w atmosferze oczekiwania. Autorka uruchamia w dzieciach chęć tworzenia – nieposkromionego i prowadzącego do nieoczekiwanych rezultatów. „Nadchodzą” to krótka opowieść, która jednak do samego końca trzymać będzie dzieci w niepewności. I owszem, tylko raz można prześledzić akcję z brakiem znajomości zakończenia – ale później można wracać do książki po to, żeby odkrywać dodatkowe znaczenie relacji. Albertine w ilustracjach miesza światy: raz akcent kładziony jest na to, co realne (wtedy wyobraźniowe stworzenia zostają dorysowane tylko kredkowymi konturami, żeby było wiadomo, że są tylko dodatkiem), innym razem liczy się właśnie efekt długich przemyśleń podlanych lękiem – a rzeczywistość zaciera się w obliczu wyzwań przechowywanych we własnym umyśle. Ten picture book ucieszy także dorosłych, którzy będą towarzyszyć pociechom w czytaniu.

środa, 24 września 2025

Magdalena Stopa: Eleonora Plutyńska. Wielka dama polskiej tkaniny

Marginesy, Warszawa 2025.

Sztuka tkania

O Magdalenie Abakanowicz słyszeli niemal wszyscy, o Eleonorze Plutyńskiej – znacznie mniejsze grono. I teraz Magdalena Stopa stara się naprawić ten błąd i jedną z nauczycielek Magdaleny Abakanowicz prezentuje w biografii „Eleonora Plutyńska. Wielka dama polskiej tkaniny”. Nie jest to zbyt duża objętościowo książka, ale wpisuje się znakomicie w wydawane przez Marginesy serie – między innymi uzupełnia wiadomości o tkaninach w sztuce.

Autorka na początku dość długo opisuje życie króla nafty, Stanisława Szczepanowskiego, ojca Eleonory – potrzebuje takiego wstępu, żeby uświadomić odbiorcom, z jakiej rodziny wywodziła się artystka i jakimi wartościami nasiąkała. To wprowadzenie, które wydaje się pozbawione wyraźnego związku ze światem tkanin, ale autorka tomu zdecydowała się nie na monografię artystyczną, a na prezentację życia w zestawieniu z twórczością. Jest tutaj ciekawy wątek oskarżeń o niszczenie tradycji – Eleonora Plutyńska wiele czasu spędza na Podlasiu i nakłania miejscowe tkaczki do przywracania klasycznych wzorów ludowych – tyle że wybiera kilka i potem namawia do ich odtwarzania i udoskonalania. I tu pojawiają się według niektórych kontrowersje – bo jakikolwiek wpływ na twórców ma automatycznie przekreślać naturalność. Z drugiej strony Eleonora Plutyńska pozwala ocalać dokonania rzemieślników z polskich wsi. Zwraca uwagę swoich uczennic na potrzebę ratowania dorobku miejscowych, umożliwia także przywrócenie do zbiorowej świadomości charakterystycznych wzorów lub samych tkanin.

Magdalena Stopa zajmuje się prezentowaniem tkanin i konieczności ich zakotwiczenia w szerokiej świadomości. Jednak w przerwach od analizowania splotów powraca do egzystencji Eleonory Plutyńskiej: pisze o tym, jak zdobywała wiedzę i kim się inspirowała, jak wielka polityka i wielka historia wpłynęły na jej biografię. Magdalena Stopa buduje charakterystykę Plutyńskiej i zatrzymuje się nad jej małżeństwem. Opowiada też o karierze na uczelni – koncentruje się na wychowywaniu kolejnych pokoleń fascynatek tkanin ludowych albo ludowością inspirowanych. Trafiło do tomu trochę zdjęć – żeby odbiorcy mogli sobie uświadomić, jak wyglądały charakterystyczne wzory, żeby utrwalili je sobie w pamięci i potrafili rozpoznać.

Jeśli ktoś interesuje się tkaninami i ich rolą w sztuce i kulturze, z pewnością znajdzie coś dla siebie w tej niezbyt rozbudowanej publikacji. Eleonora Plutyńska nie jest jedyną bohaterką tej książki – na równi z nią liczy się tu temat dokonań artystycznych i poszukiwania tego, co trzeba uchronić przed zapomnieniem. W tym zadaniu zresztą przydatne mogą być mody, które nakazują społeczeństwom zainteresowanie tym, co wytwarzane przez rzemieślników w dawnym stylu i w dawny sposób. Ta pozycja udowadnia, że piękno czasami jest bardzo blisko i czeka tylko na odkrycie: coś, co dawniej funkcjonowało jako przedmiot użytkowy, dzisiaj staje się wartościowe ze względu na sposób wytworzenia. Ale w tym wypadku nie chodzi wyłącznie o nostalgię.

wtorek, 23 września 2025

Phil Earle: Moje dwie rodziny

Harperkids, Warszawa 2025.

Przyjaźń

Rodziny patchworkowe nikogo dzisiaj nie dziwią, znakiem czasów jest to, że ludzie rozstają się i wchodzą w nowe związki. Literatura czwarta wreszcie za tym nadąża – bo do niedawna jeszcze obecność niepełnych rodzin albo podwójnych domów była tematem tabu w opowieściach. Tym razem stanowi to sedno historii. „Moje dwie rodziny” to książka wspierająca wszystkie maluchy bojące się zmian lub złe na rodziców, którzy podejmują niewłaściwe według najmłodszych decyzje. Florka, kilkuletnia bohaterka, przyzwyczaiła się już do tego, że ma dwa domy. Jej braciom też to nie przeszkadza: część czasu spędzają z mamą, część z tatą, w każdym domu mają swoje pokoje, z każdym z rodziców mogą porozmawiać albo się pobawić. Sytuacja wręcz wymarzona, nie ma powodów do stresu. Wszystko zmienia się, kiedy ten kruchy układ sił narusza tata – bo w jego życiu pojawia się Karolina, nowa przyjaciółka. Tata postanawia przedstawić ją swoim pociechom i zaznacza, że jest to osoba dla niego ważna. Tego Florka nie potrafi zaakceptować: po co ktokolwiek, skoro w odwodzie jest jeszcze mama? Poza tym Karolina wszystko robi nie tak. Nie tak kroi chleb na kanapki, nie takie książki chce czytać. Florka nie potrafi się przekonać do nowej osoby w życiu taty. A to dopiero początek problemów: Karolina ma przecież swoje dzieci.

„Moje dwie rodziny”, picture book wydany pod szyldem Książki, które dają siłę, to opowieść, jaką Phil Earle przygotowuje z myślą o dzieciach borykających się z trudnymi sytuacjami w codziennym życiu. Koncentruje się Earle na doświadczeniach i emocjach Florki, dając jej prawo do przeżywania wszystkiego bardzo mocno. Ale to, co przeżywa Florka, jest dokładnym odzwierciedleniem postaw maluchów funkcjonujących w podobnych realiach. Jedyna różnica polega na tym, że bohaterka tomiku nazywa swoje problemy: otwarcie mówi o tym, że nie ma ochoty na babeczkę dlatego, że upiekła ją Karolina – i że nie chce się bawić z rodzeństwem, kiedy animatorką zabaw jest nowa partnerka taty. Bohaterka nie zastanawia się nad tym, że jej tata dla kogoś innego też będzie obcy – i też będzie popełniał błędy według jakiegoś kilkulatka.

Tu nie ma mowy o autorytetach ze strony dorosłych: żadne wsparcie od rodziców, psychologów czy wychowawców nie ma racji bytu. Wystarczy jednak rówieśnik, żeby przegadać problemy i dowiedzieć się czegoś, co daje do myślenia – od razu łatwiej jest zaakceptować wyzwania i spojrzeć z innej perspektywy na rzeczywistość. Phil Earle tak prowadzi narrację, żeby odbiorcy samodzielnie wyciągnęli wnioski na podstawie tego, co zostało zaprezentowane w fabule. „Moje dwie rodziny” to książka bardzo ważna i bardzo potrzebna – a jednocześnie pozbawiona wyraźnych morałów i pouczeń. Dzieci mogą same odkrywać najlepsze podejście do nieklasycznej sytuacji. Warto tę publikację podsunąć najmłodszym, których rodzice doszli do wniosku, że nie mogą być razem, a chcą założyć nowe rodziny.

poniedziałek, 22 września 2025

Robert C. Martin: My, programiści. Kronika koderów od Ady do AI

Helion, Gliwice 2025.

Kod

Ta opowieść ocala spory kawał historii informatyki i myśli informatycznej i zaspokaja ciekawość czytelników, którzy poza pracą na komputerach zastanawiają się, jaka droga prowadziła do ich stworzenia. „My, programiści. Kronika koderów od Ady do AI” to publikacja, którą czyta się jak dobrą powieść – i która prezentuje rozwój programowania od autorów pierwszych programów komputerowych po lata dwudzieste XXI wieku. Chociaż w centrum tej historii są ludzie, to maszyny odgrywają tu równie ważną rolę – nie liczą się same pomysły na przekazywanie komputerom danych, ale także możliwości technologiczne zmieniające się dynamicznie. Za relację bierze się Robert C. Martin, znany jako Wujek Bob (Uncle Bob) – gawędziarsko i fachowo prowadzi odbiorców przez kolejne kroki milowe w programowaniu. A że sam ma we własnej biografii zetknięcia z rozmaitymi kodami (częściowo z powodów zawodowych, częściowo z ciekawości) – najlepiej może przedstawiać odbiorcom historię odkryć.

„My, programiści” to książka wyjątkowa pod różnymi względami. Pierwsza, główna część zawiera przegląd programistów i kontekstu ich działań, co oznacza, że autor analizuje możliwości technologiczne, opowiada o najbardziej prymitywnych komputerach i przemianach, które pozwalały je udoskonalać – a od tego pokazuje, jakie programy mogły powstawać na takich sprzętach. Zestawia to z biografiami najważniejszych koderów – czasami obala legendy, jak w przypadku Ady Lovelace, czasami zajmuje się biografią jak przy Thomasie Kurtzu, czasami sięga po osobiste komentarze – jak przy Judith Allen. Prezentuje najważniejszych programistów z ich marzeniami i nadziejami, z możliwościami technicznymi i… charakterami. Nie ma tu nudnych biograficznych notek, są postacie z krwi i kości, niekoniecznie podporządkowujące się społecznym zasadom. Autor jest wyczulony na anegdoty i na humor, zresztą od czasu do czasu sam zaskakuje czytelników ironią i bezpośrednimi uwagami. Radzi sobie z prowadzeniem opowieści bez problemu – wie, co zrobić, żeby była ona zajmująca nawet dla przypadkowych czytelników (chociaż ci będą raczej pomijać wstawki związane z samymi charakterami kodów). Tu nie da się nudzić, historia informatyki jest przełożona na zestaw przypadków i pomysłów ludzi, którzy bawią się swoją pracą. Autor układa to chronologicznie, żeby jednocześnie pokazać rozwój informatyki i programowania – i żeby zwrócić uwagę czytelników na fakt, jak rozwijały się same komputery – od pierwszych maszyn liczących (i koncepcji, które nigdy nie doczekały się realizacji przez twórców, a zostały odtworzone z projektów po wielu dekadach) aż po dzisiejsze smartfony i smartwatche. Druga część książki to już analiza wydarzeń z perspektywy samego autora – od lat 50. XX wieku po dzisiejsze czasy. Robert C. Martin opowiada tu o własnych komputerowych wtajemniczeniach i doświadczeniach, wpuszcza czytelników do swojego życia głębiej niż można by się spodziewać po geeku. Pozwala na obserwowanie biegu wydarzeń z innej perspektywy i daje szansę na emocjonalne podejście do tematu. To, co wcześniej tylko zarysowywał od czasu do czasu, teraz funkcjonuje jako prywatny przewodnik.

„My, programiści” to lektura wymarzona dla wszystkich, którzy chcą przyjrzeć się historii komputerów, informatyki i programowania – i dla tych, którzy próbują zrozumieć, dlaczego jest obecnie tak dużo języków programowania i czym się różnią. Robert C. Martin robi bardzo dużo dla popularyzowania wiedzy o historii informatyki. A jednocześnie podsuwa odbiorcom książkę, która nadaje się do czytania z wielką przyjemnością.

niedziela, 21 września 2025

Zbigniew Rokita: Aglo. Banką po Śląsku

Znak, Kraków 2025.

Przystanki

Tu nie trzeba kasować biletu. Zbigniew Rokita decyduje się na wyprawę tramwajem przez kilka śląskich miast – zabiera ze sobą czytelników i spotykanych po drodze rozmówców, żeby po raz kolejny przyjrzeć się śląskości jako takiej – pod wszelkimi podziałami i przepychankami politycznymi, w najbardziej przyziemnym zakresie, w normalnym życiu. Widzi to, co zwykle odrzucane jako nieistotne, zachwyca się tym, co zwyczajne i w tym szuka alternatywy dla cepeliady i ocalania tradycji na pokaz. Odjeżdża Rokita od stereotypowego mówienia o Śląsku, szuka nowego języka, który będzie w stanie uchwycić już nie krzywdę przodków, a mikroświat, w jakim mają się odnaleźć kolejne pokolenia. Owszem, przeszłość, także ta bolesna, powraca tu co pewien czas, musi zresztą, skoro dalej kształtuje mentalność części lokalsów. Ale wielu ludzi jest już zmęczonych odwieczną martyrologią i przepychankami na linii Śląsk-Polska, tym Rokita proponuje śląskość gościnną w inny sposób, już bez opowiadania się po którejkolwiek ze stron. Mała ojczyzna nie wymaga wielkich słów, potrzebuje za to refleksji – i tę Rokita zapewni.

„Aglo. Banką po Śląsku” to książka złożona z obrazów i scenek. Autor wychodzi tu od portretowania Erwina Sówki – w reportażowy sposób, bez większych wzruszeń i nadziei bez pokrycia – ale jeśli chce budować nową wizję regionu, musi znaleźć dla niego nowe mity. I znajduje, bez większego trudu. Weryfikuje też mity dotychczasowe, wybiera się w tym celu pod ziemię, opowiada o kopalni jako centrum śląskiego wszechświata, czyta z pomników, wydziera się na stadionach - im niższej ligi, tym lepiej. Co pewien czas powraca do historii, ale bardziej po to, żeby wytłumaczyć odbiorcom, skąd biorą się dawne urazy i podziały – gdzie mają swoje źródło nieporozumienia i konflikty. Znajomych wypytuje o to, jak było w ich rodzinach – i czasami trafia na tropy historii magicznych, które zarysowuje w jednozdaniowych puentach. Refrenem okazują się tramwaje: podróże kompletnie nieinstagramowe, pozbawione oczywistego piękna nadają rytm książce, wyznaczają aktualne zasady opowieści. Bywa trudno. Niektórzy dalej chcą i potrzebują wylewać swoje żale, szukają do tego słuchaczy – niezależnie od prób tworzenia nowych, gościnnych przestrzeni. Śląsk jednego wymiaru mieć nie będzie, Rokita bardziej szuka rozmycia dualizmów, wprowadzenia nowych kolorów do dyskursu do niedawna opieranego na czerni i bieli. Mniej tu zresztą czytania, więcej słuchania ludzi, którzy pielęgnują w sobie doświadczenia poprzednich pokoleń – Rokita jest ich tubą, roznosi na kraj to, co indywidualne i niepasujące do systemów.

I paradoksalnie najsłabszym elementem książki staje się to, co dla szerokiego grona widzów teatralnych jest największą siłą tego autora: fragmenty sztuk teatralnych. Zrozumiałe jest, że pewne aforystyczne lub po prostu trafne obserwacje Zbigniew Rokita chce ocalać i prezentować szerzej, że formy doskonałej nie musi już poprawiać ani modyfikować, że nie ma sensu tworzenie autoplagiatów i przeżuwanie raz przetrawionego – ale do tej akurat opowieści cytaty ze spektakli niewiele wnoszą.

sobota, 20 września 2025

Beata Biały: Kobiety, które wstydzą się za bardzo

Rebis, Poznań 2025.

Ograniczenia

Ta seria bardzo dobrze sprawdziła się na rynku – nic dziwnego, że rozwija się i rozbudowuje o kolejne tomy. Tym razem to Beata Biały dołącza do grona autorek i w swoim stylu część opowieści oddaje rozmówcom, bo stawia na wywiady – przetykane jednak komentarzami w oparciu o dokonania psychologów. „Kobiety, które wstydzą się za bardzo” to psychologiczna książka tematyczna – pokazująca, że wszyscy ludzie dzielą podobne odczucia i czasami potrzebują przewodnika po nich.

Beata Biały nawiązuje do najbardziej oczywistych skojarzeń z kompleksami wiążącymi się z cielesnością – wie doskonale, że kobiety zwracają uwagę na wygląd i są bezlitosne w ocenianiu siebie, dlatego też stara się wytrącić je ze schematów i przypomnieć, że rzeczywistość może się znacząco różnić od osobistego jej postrzegania. Stawia na wyznania i na osobiste wypowiedzi, nie chce nikogo pouczać, ale zależy jej na znalezieniu płaszczyzny porozumienia z czytelniczkami. Łagodnie traktuje zarówno je jak i temat, w którym kryje się mnóstwo niuansów. Wstyd może być ograniczeniem – na przykład wtedy, kiedy dotyczy pochodzenia i kiedy wiąże się z zaniżoną samooceną. Wstyd pojawia się czasem nieoczekiwanie i wbrew zdrowemu rozsądkowi – jeśli kobieta staje się czyjąś ofiarą, nie poradziła sobie z fizyczną lub psychiczną przemocą, nie przyznaje się do tego – i bardzo często przyczyną jest wstyd.

Zaprasza autorka do rozmowy kobiety ze świata sztuki, popkultury, a także – te, które badają wstyd nie tylko od strony psychologicznej. Za każdym razem łączy dorobek naukowy – odkrycia badaczy – i intymne opowieści, dba o to, żeby różnicować tematy i zaskakiwać odbiorczynie. Stara się – zarówno w wywiadach jak i w zwykłej narracji – przybliżać się do tego, co przeżywają odbiorczynie na co dzień i w różnych okolicznościach. To książka tematyczna o wstydzie, pokazująca czasami wstyd od strony pracy mózgu, częściej – z uwagi na codzienne emocje. Ale najważniejsze jest to, że nie wyczerpuje tematu, staje się po prostu jedną z wielu możliwych realizacji zagadnienia wstydu. Beata Biały nie będzie zamęczać odbiorczyń podejściem popularnonaukowym, o wiele bardziej interesują ją odkrycia z pozoru zwyczajne. Może wykorzystywać fakt, że wstyd niezbyt często przebija się do ogólnego dyskursu i rzadko trafia do publicznych debat czy refleksji – ze względu na swoją naturę. I to sprawia, że po tom „Kobiety, które wstydzą się za bardzo” może spotkać się z dużym uznaniem czytelniczek. Beata Biały pokazuje, że rozumie ich dylematy, że sama spotyka się z rozmaitymi problemami płynącymi wprost z poczucia wstydu. Objaśnia go zatem w nadziei, że dzięki temu odbiorczynie będą mogły samodzielnie zmierzyć się z własnymi demonami i zniszczyć przekonanie, że za coś muszą się wstydzić. Ponieważ seria nie ma wytycznych dotyczących formy, nikomu nie będzie przeszkadzać włączanie tematycznych wywiadów czasami niemal jako sedna opowieści.

piątek, 19 września 2025

Biedronka i Czarny Kot. Dziennik

Harperkids, Warszawa 2025.

Tworzenie

Dzienniki kreatywne mają swoje osobne miejsce na rynku wydawniczym. W dzisiejszych czasach najczęściej towarzyszą po prostu popularnym seriom i bohaterom znanym z filmów oraz kreskówek – to rodzaj gadżetowej propozycji promującej produkcję. I w przypadku Biedronki i Czarnego Kota tak właśnie jest – „Dziennik” związany z tą parą superbohaterów nie zaskakuje zawartością. Tylko czasami pojawiają się tutaj nawiązania do bajki i do zachowań postaci, równie dobrze można się nie orientować w rozkładzie sił, a i tak poradzić sobie z wypełnieniem tomiku. Oczywiście fani serii znajdą tu sporo skojarzeń i ciekawostek, które mogą potraktować jak inspirację. Najbardziej jednak liczyć się będą odbiorczynie, które potraktują tomik jak rodzaj dziennika do prowadzenia zapisków o sobie, notatek ku pamięci i możliwość ogólnego kreatywnego wyżycia się. Ale ponieważ dzisiaj dzieci i młodsze nastolatki nie są zbyt skłonne do samodzielnego wypełniania stron, trzeba odbiorczynie poprowadzić przez zadania – cały tomik wiąże się z udzielaniem odpowiedzi na pytania (czasami bardzo osobiste, jak to o wstyd w różnych sytuacjach i kontekstach). Pojawiają się tutaj ankiety i pytania otwarte z miejscem na odpowiedzi, pojawiają się ramki, które trzeba wypełnić rysunkami albo wyklejkami. Twórcy tomiku stawiają na kontakt z odbiorczyniami, które chodzą do szkoły – ale o tej szkole przypominają na przykład propozycją stworzenia stylówki na lekcje. Zresztą zeszytowy format i gumka do zapięcia sekretów kojarzą się z zeszytem do bazgrania. Można tu zapisywać sny, zwierzać się ze znajomości, gromadzić pamiątki z wakacji i opisywać marzenia. Czasami przewodnikami mogą być bohaterowie cyklu – ale nie jest to warunek wymagany, zresztą wydaje się, że autorzy tomiku postawili celowo na uniwersalność, rezygnują nawet z odwołań do elektronicznych rozrywek. Część książki stanowi plan na zapiski uporządkowane miesiącami, tak, żeby zapewnić odbiorczyniom także możliwość wpisywania własnych tematów. Nie wymaga się tutaj zbyt wielu słów, miejsca na notatki nie jest aż tak dużo, żeby dzieci zniechęciły się do wypełniania tomiku – da się wytrzymać bez skojarzeń z zadaniami szkolnymi. Fakt, że książka już jest bardzo kolorowa, zachęci do dodawania jej barw, do wprowadzania osobistych akcentów i od zabawy. Traktuje się tę publikację jak zeszyt ćwiczeń, tyle tylko, że z większym wpływem odbiorczyń na treść. A że przewodniczy tu postać rozpoznawalna – łatwiej będzie zachęcić młode odbiorczynie do wysiłku twórczego. Każda nada własny charakter i styl książce, bo też i do tego ta publikacja służy. Chodzi przede wszystkim o to, żeby odbiorczynie-użytkowniczki mogły wybrać sobie publikację najbardziej pasującą do ich zainteresowań, do najmodniejszych akurat bajek czy do bohaterek, z którymi się identyfikują.

czwartek, 18 września 2025

Gosia Herba, Mikołaj Pasiński: Rene. Podziemna przygoda odważnej żaby

Kropka, Warszawa 2025.

Podziemna wyprawa

Rene to żaba – i to niezwykła żaba, o czym przekonają się czytelnicy książki „Rene. Podziemna przygoda odważnej żaby”. Rene to bohaterka, która przykuwa uwagę za sprawą niezwykłego wyglądu (po co żabie kły i zez – to wiedzą tylko twórcy: ale jakoś trzeba urozmaicić oblicze bohaterki, żeby przyciągnąć dzieci do czytania i do sprawdzania, na jakie wiadomości żaba może trafić). Rene chciałaby się dowiedzieć, jak wygląda Ziemia w środku. Skojarzenie z jajkiem na miękko przychodzi przy śniadaniu – zatem po posiłku wystarczy tylko spakować plecak na eskapadę i wyruszyć. Żaba Rene przechodzi od powierzchni Ziemi coraz głębiej – a po drodze spotyka wiele różnych stworzeń, które – tak jak ona – mają swój pomysł na wygląd Ziemi. Dżdżownice i mrówki, ale i fantastyczne wije czy… łabędzie magmowe – to wszystko można spotkać, kiedy podróżuje się w głąb Ziemi. Rene chce się przekonać, czy kulinarne porównania w przypadku planety mają sens – i doświadczy tego sama, żeby wiadomości zapadły jej w pamięć. Ale w tej książeczce nie chodzi o lekcje dla odbiorców. To przygoda częściowo fantastyczna, emocjonalna i mocno działająca na wyobraźnię. Nie da się z niej czerpać podręcznikowych wiadomości – na szczęście, bo wielu wydawców dzisiaj zapomina, że dzieci mają takie samo prawo do zabawy jak dorośli i każdą publikację chcą przesycać treściami edukacyjnymi. Żaba Rene ma inne zadanie: ona nakłania do zadawania pytań i podsyca ciekawość. Najmłodsi mogą sami zacząć się zastanawiać, jak wygląda wnętrze Ziemi (albo innych planet) i szukać informacji – a na razie przeżywać doświadczenia Rene. Żaba jest rezolutna, łatwo zdobywa nowych znajomych, nie boi się zadawania pytań. Dzięki odwadze może przeżyć ciekawe przygody: odwiedzić królową mrówek czy przejechać się na wiju.

Mikołaj Pasiński proponuje tu tekst pasujący do ćwiczeń czytania dla najmłodszych. Stawia na krótkie komentarze, ale nie unika czasem trudnych słów i sformułowań. Co ciekawe, zna i docenia wagę słów i ich brzmienie: równie dobrze z fragmentów tej krótkiej publikacji można będzie wykroić ćwiczenia aktorskie czy – oratorskie i przedstawiać tekst tak, żeby wybrzmiały odpowiednio wszelkie szmery i dudnienia. Część narracji wypada z warstwy słownej i trafia na ilustracje – Gosia Herba proponuje między innymi wielkoformatowe obrazki do oglądania, żeby dzieci dowiedziały się, co spakowała żaba na wycieczkę. Nie ulega wątpliwości, że tomik ma być ilustratorskim popisem, widać to zwłaszcza przy obrazkach przekrojowych, zabierających dzieci do fantastycznych światów spod ziemi – mnóstwo tu szczegółów i trzeba będzie długo oglądać ilustracje, żeby wydobyć z nich jak najwięcej. Gosia Gerba nie ułatwia dzieciom zadania, nie proponuje wiodącego punktu, wszystko okazuje się równie ważne, a nie da się opanować na pierwszy rzut oka. Rene to żaba z charakterem, więc zaintryguje dzieci. Nie przypomina w niczym przesłodzonych bohaterów z licencyjnych publikacji, jest nietypowa i niezwykła, przypomina, że warto spełniać marzenia i – nie bać się ryzyka. I to wszystko może przypaść do gustu młodym odbiorcom.

środa, 17 września 2025

Vaclav Smil: Wynalazek i innowacja. Krótka historia sukcesu i porażki

Helion, Gliwice 2025.

Obserwacje

Vaclav Smil w potężnym tomie „Wynalazek i innowacja. Krótka historia sukcesu i porażki” stosuje konsekwentny trójpodział formy – spojrzenie na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Dodatkowo autor wprowadza jeszcze ramy tematyczne – żeby nie wpaść w całe tomy wyliczeń pomysłów ludzkości na upraszczanie sobie życia. Decyduje się na kilka zagadnień, które bardzo szczegółowo rozpracowuje. Rezygnuje przy tym z modnej dzisiaj reportażowej formy, stawia na faktografię – i to dobrze się w tym wypadku sprawdza, pozwala bowiem na uchwycenie niuansów i treści, które inaczej nie mogłyby trafić do tak skonstruowanej opowieści.

Smil wynalazki dzieli na trzy grupy: najpierw postanawia przyjrzeć się tym odkryciom, które zachwyciły ludzkość, a z czasem ujawniły swoją mroczną stronę i stały się mocno niepożądanym elementem. Później sprawdza, co z wynalazkami, które były obiecujące, a jednak nie sprawdziły się w społeczeństwach – po to, żeby na finał nakreślić wizje potrzebnych i pożądanych pomysłów. Za każdym razem decyduje się na trzy wyraziste przykłady (odbiorcy, którzy urodzili się w poprzednim stuleciu, nie będą mieć większych problemów z rozszyfrowaniem oczekiwań społecznych i echa, jakie zostało wywołane przez konkretne wynalazki) – i komentuje je od strony praktycznej, ale też teoretycznej – przedstawiając całą istotę funkcjonowania. Wreszcie na zakończenie próbuje tonować oczekiwania odbiorców wobec kolejnych potencjalnych przełomów, zjawisk i wynalazków, analizuje presję i możliwości technologiczne oraz wytycza ścieżki dla tych, którzy chcieliby zaistnieć w księgach patentowych.

Ujęte w tomie wynalazki mają wymiar globalny, odbiły się szerokim echem w świadomości ludzi i pozostawiły sporo pytań lub niedopowiedzeń. Autor zajmuje się między innymi paliwami (benzyna ołowiowa, która stała się jednym z gigantycznych rozczarowań), środkami owadobójczymi, które miały negatywny wpływ na zdrowie ludzi oraz przyczyną dziury ozonowej, czyli freonami (ci, którzy żyli w latach 90. XX wieku z pewnością pamiętają medialne nawoływania dotyczące konieczności troski o planetę, a związane właśnie z powiększającą się dziurą ozonową: dzisiaj to temat niemal martwy w mediach). Wśród wynalazków, które nie spełniły pokładanych w nich oczekiwań, znajdują się sterowce (co działa na wyobraźnię) i pasażerskie samoloty poruszające się z prędkością ponaddźwiękową – do zestawu możliwych podróży dochodzi jeszcze temat energii jądrowej.

A skoro autor widzi już, co się nie sprawdziło i w jaki sposób zniknęło z powszechnej świadomości, może puścić wodze fantazji (w zakresie ograniczonym przez krytycyzm i faktyczne potrzeby społeczeństw) i zdecydować się na wyznaczanie potrzeb oraz metod ich zaspokajania. I tutaj naświetli odbiorcom nie tylko istotę wynalazków, ale i drogę do nich. „Wynalazek i innowacja” to nie książka do szybkiego przekartkowania – trzeba się zagłębiać w rozbudowane wyjaśnienia i śledzić proces myślowy autora, trzeba też poświęcić trochę czasu na odkrywanie jego dróg – ale z pewnością warto. Można tu postawić na przyziemne oceny, realizm i konkrety – a przy okazji przyjrzeć się sposobom na wyjście ze schematów i na wprowadzanie marzeń do rzeczywistości.

wtorek, 16 września 2025

Ante Tomić: Dzieci Świętej Małgorzaty

Noir sur Blanc, Warszawa 2025.

Święto

„Cud w Dolinie Poskoków” był bardziej szaloną historią. „Dzieci Świętej Małgorzaty” wydają się odrobinę zachowawcze, przynajmniej za sprawą lekkiego ograniczenia dawki absurdu. Ante Tomić tym razem stara się uporządkować rzeczywistość swoich bohaterów, a wychodzi mu jak zwykle, czyli – bez tabu i z nieubłaganą wewnętrzną logiką pasującą tylko i wyłącznie do prezentowanego świata. W tej przestrzeni odnaleźć się mogą wyłącznie bohaterowie – ci, którzy zaakceptują reguły funkcjonowania i nie będą się już niczemu dziwić. I dlatego ktoś, kto trafił przypadkiem do dalmatyńskiego miasteczka (chociaż wcale nie miał takiego zamiaru, a już na pewno – nie miał wpływu na miejsce swojego lądowania), może przez chwilę się dziwić. Jeśli dojdzie do tego bariera językowa i kulturowa… trzeba być przygotowanym na zestaw szoków. Selim nawet się nie spodziewa, co przyniesie mu najbliższy czas. Zostanie wciągnięty w wir wydarzeń, a później już sam będzie prowokować udział w kolejnych – w końcu impreza to prawdziwe święto dla miejscowych, a i ludzie spoza okolicy przybywają, żeby dzięki wstawiennictwu Świętej Małgorzaty doczekać się wreszcie upragnionego potomstwa. Wszystkich trzeba nakarmić, elementy uroczystości – wytrenować. Na moment zapomnieć o urazach i wrogach, zjednoczyć się we wspólnym celu. Jeśli się uda, da się przez parę dni nie myśleć o przyziemnych sprawach i troskach. Jeśli się nie uda… cóż, zwykle coś się musi nie udać. Najważniejsze jest, żeby uroczystość się udała: orkiestra ma zagrać bez fałszu, jedzenie nie musi smakować, wystarczy, że nie zatruje, a niesnaski na chwilę trzeba będzie odsunąć na dalszy plan.

Ante Tomić bardzo ładnie bawi się absurdami, wprowadza motywy komiczne i zachęca odbiorców do odkrywania świata, o którym nie mieliby pojęcia – bo nie dostaliby się do małej społeczności, w której wszyscy wiedzą o wszystkich i funkcjonują według własnego zegara. Temat imigrantów, polityki międzynarodowej i otwarcia na inność miesza się tu ze sprawami rodzinnymi, zarabianiem na życie, miłością i posłuszeństwem wobec starszych. I tak najlepiej wypadnie osioł, który ryczy zawsze wtedy, kiedy jakaś szczęśliwa para przystąpi do realizowania łóżkowych pragnień. I nigdy się nie myli. Może być większym autorytetem niż ksiądz proboszcz – który zresztą nie zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami.

Jest to książka radosna na pierwszy rzut oka, chociaż podskórnie prowadzi autor opowieść o lękach i niespełnionych nadziejach. Pozwala swoim bohaterom na dowolne wygłupy – ale wykorzystuje ich, żeby uświadomić odbiorcom kruchość życia i bezsens codziennych konfliktów. Narracja toczy się tu zgrabnie i przerywana jest autotematycznymi zapowiedziami, liczy się nastawienie na cel i droga do niego. Na wielu postaciach Tomić zatrzyma uwagę odbiorców, wielu bohaterom zapewni reflektor do naświetlania jednostkowych nadziei – wszystko po to, żeby czytelnicy mogli się przejrzeć w krzywym zwierciadle i powiedzieć, że to na pewno nie o nich. I bardzo się przy tym pomylić.

poniedziałek, 15 września 2025

Gillian Anderson: Pragnę

Marginesy, Warszawa 2025.

Fantazje

Wiele już pojawiło się na rynku książek o kobiecej seksualności i pomagających w odkrywaniu siebie przez płeć piękną. „Pragnę” to publikacja daleka od porad seksuologów – to zestaw zwierzeń odpowiednio skomponowanych i zaprezentowanych bez zbędnych komentarzy. Anonimowe panie w odpowiedzi na apel aktorki Gillian Anderson zdecydowały się podzielić własnymi fantazjami łóżkowymi, tymi do realizacji i tymi, które nigdy się nie ziszczą.

Jedyne wiadomości, jakie czytelniczki uzyskają o autorkach listów, płyną z prostych ankiet – można poznać rasę lub narodowość, podejście do religii, stan cywilny, orientację seksualną i liczbę posiadanych dzieci. Czasami niektóre uczestniczki ankiet chcą podzielić się informacjami o wieku czy doświadczeniu – ale wprowadzają to już do własnych wyznań. Na końcu każdego listu pojawia się stopka – maksymalnie dwuwersowy zestaw lakonicznych danych. Dzięki anonimowości uczestniczki mogą zwierzyć się z najbardziej skrywanych pragnień, nawet tych, których same się czasami wstydzą – bywa, że czują obowiązek, żeby się usprawiedliwić przed prezentowanymi treściami. Oczywiście w książce nie ma fantazji wiążących się z łamaniem prawa – a te dotyczące niebezpiecznych praktyk zyskują odpowiednie wprowadzenie. Autorki listów czasami tylko chcą, żeby fantazje udało się zrealizować – częściej piszą, że to tylko wyobrażenia, które nie wiadomo skąd się wzięły.

Gillian Anderson dzieli wybrane wyznania w zależności od tematu – żałuje, że nie może zaprezentować wszystkich nadesłanych opowieści. Decyduje się na zaprezentowanie jak największej liczby maksymalnie różniących się od siebie fantazji, żeby uświadomić czytelniczkom, że każda potrzebuje czegoś innego i żadna nie powinna się wstydzić swoich pragnień. Wyznania są tak różne, jak różne są ich autorki. Jedne to dwuzdaniowe komentarze pozbawione narracyjnych ciągot, inne – to rozbudowane literacko opowieści. Gillian Anderson wie, że wiele kobiet mocno przeżywało opisywanie swoich pomysłów. Zapewniła im bezpieczną przestrzeń do podzielenia się własnymi odczuciami i marzeniami. Nie ma tu reguły co do przeżywanych emocji – niektóre autorki listów podchodzą do siebie samych z czułością, inne wolą pewien stopień wulgarności, jedne decydują się na dystans, jakby tak mogły uprzedzić negatywne oceny, inne przez lata rozwijają fantazję, która sprawiła im najwięcej radości. Zdarza się, że osoby queerowe fantazjują o klasycznym damsko-męskim waniliowym seksie, a szczęśliwe żony i matki marzą o związku z kobietą – w tej sferze dozwolone jest wszystko.

„Pragnę” to książka, którą część odbiorców może potraktować jak pornosensację (chociaż nie pojawiają się tu realne wydarzenia), ale znacznie bardziej liczy się możliwość oddania głosu kobietom, pokazanie, że są istotami seksualnymi i ich potrzeby i łóżkowe fantazje niekoniecznie wpisują się w schematy czy oczekiwania. Gillian Anderson chce odbiorczyniom zapewnić możliwość poznawania własnych potrzeb i ciał, cieszenia się seksualnością i eksperymentowania lub rozwijania wyobraźni – bez oceniania i bez lęku przed wyśmianiem. Sama Gillian Anderson funkcjonuje tu tylko we wprowadzeniach do kolejnych rozdziałów tematycznych - chociaż zamieszcza w tomie również własny list, anonimowo. Przekonuje odbiorczynie, że do tego głosu można się przyłączyć.

niedziela, 14 września 2025

Nicki Greenberg: Detektywka w podróży. Powrót do Nowego Jorku

Kropka, Warszawa 2025.

Kariera

Do tych młodych czytelników, którzy zmęczeni są naiwnością w publikacjach detektywistycznych kieruje się Nicki Greenberg w powieści „Powrót do Nowego Jorku”, drugiej części cyklu Detektywka w podróży. Wielki świat i życie wyższych sfer to to, co nieczęsto gości w literaturze czwartej – tym razem będzie tego aż w nadmiarze. Wszystko zaczyna się od przybycia Pepper Stark do Wielkiego Jabłka – to tu już niedługo Nora, najlepsza przyjaciółka Pepper, ma wystąpić na Boadwayu – i to ona zamieni się w przewodnika po otoczeniu gwiazd. Nora świetnie wie, z kim warto się zadawać i czyją uwagę na siebie zwrócić, jest gotowa złapać każdą okazję, jaka tylko się pojawi – żeby tylko zrobić karierę. Na razie jednak jej podekscytowanie schodzi na dalszy plan ze względów towarzyskich i nie tylko.

Pepper ogniskuje na sobie uwagę, gdzie tylko się pojawi. Ale teraz boryka się z zazdrością wobec Emmy – najprawdopodobniej swojej przyszłej macochy. Emma świetnie dogaduje się z Kapitanem, ojcem Pepper (do tej pory Kapitan nie miał dla córki zbyt wiele czasu, a kiedy szansa na lepsze wzajemne poznanie się zaczyna się rysować na horyzoncie, pojawia się też rywalka do wolnego czasu), a poza tym da się lubić do tego stopnia, że można ją znienawidzić za urok osobisty. Dodatkowo Pepper powinna zajmować się budowaniem relacji z Elliottem – chłopak jest zdecydowanie dziwny, nie pasuje do reszty znajomych, ale ma parę skrywanych talentów, między innymi świetnie dopasowuje ubrania i ma wyczucie stylu. Do towarzystwa dochodzi jeszcze Sol, najlepszy przyjaciel Pepper – czeladnik cukiernictwa. Sol potrafi przyrządzać znakomite desery i również może zrobić wielką karierę, jeśli zostanie dostrzeżony. A na Broadwayu przecież o to nietrudno. Wszystko jednak zmienia się, gdy krytyk kulinarny, Anthony Sharkey – człowiek, przed którym drżą wszyscy kucharze i szefowie kuchni oraz pomocnicy – trafia do restauracji, w której pracuje Sol, spożywa przyrządzony przez niego deser i… prawie rozstaje się ze światem. Dla Sola to początek poważnych kłopotów. Dla Pepper i jej towarzystwa – konieczność ratowania przyjaciela z tarapatów. Żeby oczyścić Sola z zarzutów, trzeba będzie złapać potencjalnego mordercę i udowodnić, że Sol ma talent kulinarny, a nie – do trucia ludzi. Prowadzenie śledztwa wiąże się z przebywaniem w wyższych sferach, tu normą są wizyty w przybytkach sztuki i drogich restauracjach, wiele rozmów pchających śledztwo do przodu odbywać się będzie przy stole wśród nienagannych manier. Nie zabraknie momentów sensacyjnych, ale przez długi czas książka rozgrywa się w świecie kompletnie obcym dla odbiorców. Nie będzie tu dylematów charakterystycznych dla młodych ludzi – chyba że za takie przyjąć szczątkowe oznaki zazdrości lub docieranie się przez towarzystwo. Kiedy w grę wchodzi usiłowanie morderstwa, nie ma mowy o pobłażliwości – sprawca powinien zostać schwytany. W tym wypadku jednak najważniejszy jest ratunek, jaki trzeba nieść Solowi. „Powrót do Nowego Jorku” to jednocześnie powrót do świata, który już nie istnieje – w sam raz dla miłośników retro.

sobota, 13 września 2025

Beau Donelly, Nick Toscano: Kobieta, która oszukała świat. Historia Belle Gibson i największego skandalu wellness

Filia, Warszawa 2025.

Zdrowienie

W dwóch kierunkach toczy się ta opowieść. Z jednej strony to zapis efektów dziennikarskiego śledztwa – działań, które oddolnie miały spowodować wymierzenie sprawiedliwości i zahamowanie niebezpiecznego procederu. Z drugiej to historia zakrojona na szeroką skalę – dotycząca nieweryfikowanych wiadomości znajdowanych w internecie. „Kobieta, która oszukała świat. Historia Belle Gibson i największego skandalu wellness” to książka wciąż wstrząsająca, chociaż od jej powstania minęło już sporo czasu. Jednak za sprawą rozlicznych teorii spiskowych – także związanych z branżą zdrowia – warto nagłaśniać podobne przypadki i nie dopuścić do ich rozprzestrzeniania się. Nie ze względów finansowych a etycznych.

Niechlubną bohaterką tej książki jest Belle Gibson, młoda Australijka, która podbija internet. Dzieli się ze swoimi followersami przykrą informacją: lekarze wykryli u niej raka mózgu, ale Belle postanowiła porzucić medycynę konwencjonalną i wyleczyć się na własną rękę dzięki zdrowemu trybowi życia i odpowiedniej diecie. Od czasu do czasu kobieta umiejętnie podtrzymuje zainteresowanie sobą, wyznając między innymi, że pojawiły się liczne przerzuty do wielu narządów – i że zostało jej tylko kilka miesięcy życia, które planuje jak najlepiej wykorzystać. Belle na zdjęciach publikowanych w mediach społecznościowych wygląda zdrowo i zachwycająco, stanowi inspirację dla wielu chorych – daje im nadzieję i zachęca do podążania trudną, ale satysfakcjonującą drogą. Staje się przewodnikiem po branży wellness, tworzy książkę z przepisami kulinarnymi oraz aplikację – do jej drzwi puka między innymi Apple. W tym wszystkim jest tylko jeden problem: Belle Gibson nigdy nie chorowała na raka, wymyśliła sobie chorobę, a założoną przez siebie fundację wykorzystuje do zdobywania pieniędzy, które teoretycznie ma przekazywać potrzebującym.

Wątpliwości długo się nie pojawiają, dopiero po pewnym czasie przyjaciele zaczynają się zastanawiać nad prawdomównością Belle, a kiedy dochodzą do wniosku, że coś jest nie tak – a konfrontacje nie pozwalają na uzyskanie odpowiedzi – powiadamiają media. I tak skandal zaczyna wychodzić na światło dzienne. Beau Donelly i Nick Toscano próbują dojść do prawdy i odkrywają przerażające wiadomości. Historia samej Belle Gibson pełna jest wątpliwości i pytań. Ale o wiele ważniejsze staje się tutaj spojrzenie na społeczność ludzi chorych i ich bliskich. Autorzy (oraz ich rozmówcy, specjaliści z onkologii) świetnie zdają sobie sprawę z tego, że ludzie chwycą się każdej, nawet absurdalnej nadziei na wyzdrowienie. Jeśli polega to na zmianie trybu życia na zdrowszy – nie zaszkodzą sobie. Ale jeśli uwierzą w nietypowe terapie, mogą stracić majątek, czas (którego i tak mają za mało), a także życie. I to właśnie przed oszustami żerującymi na naiwności i nadziei ludzi chorych na raka przestrzega ta książka. Sprawnie napisany reportaż trzyma w napięciu i przygnębia – zwłaszcza kiedy odbiorcy zdają sobie sprawę z powszechności problemu. Internetowi oszuści bez trudu znajdą drogę do ludzi gotowych zapłacić za zdrowie – i nie ma znaczenia fakt, że owi oszuści nie zaoferują faktycznie żadnych przełomowych terapii ani leków.

I dlatego „Kobieta, która oszukała świat” to publikacja, która powinna dotrzeć do jak najszerszego grona czytelników – jako przestroga i zwrócenie uwagi na niepokojące trendy – w internecie każdy może przybrać dowolną rolę, warto zatem wyćwiczyć w sobie nieufność i krytycyzm wobec kolejnych głoszonych rewelacji, a nie czekać na uregulowania prawne. Dobrze jest ta książka napisana.

piątek, 12 września 2025

Hannah Bonam-Young: Jesteś moim jutrem

Gorzka Czekolada, Media Rodzina, Poznań 2025.

Spotkanie

Winnifred próbowała kiedyś stworzyć związek, jednak trafiła na człowieka, który sukcesywnie podkopywał jej poczucie pewności siebie i niemal doprowadził do ruiny psychiki. Teraz bohaterka tomu „Jesteś moim jutrem” odrzuca propozycje randek w ciemno. W zasadzie uporała się już z przeszłością, ale wyleczyła się z romansów. Kiedy na imprezie u najlepszej przyjaciółki spotyka mężczyznę w podobnym jak ona przebraniu, postanawia pójść z nim do łóżka – i nigdy więcej nie zobaczyć. Takie okazje nie zdarzają się często, Win ma niedorozwiniętą lewą dłoń i nie może przestać o tym myśleć. Ale nieznajomy – tak jak ona, w kostiumie pirata – nie ma jednej nogi, więc cielesne niedoskonałości i kompleksy się zerują. Win nie ma jeszcze pojęcia, jak ważne w jej życiu będzie to zdarzenie.

Zwykle w romansach young adult droga do baśniowego finału jest wyboista – ale Hannah Bonam-Young z różnych powodów (także tych, do których przyznaje się we wprowadzeniu) kibicuje swojej bohaterce i nie chce jej nadmiernie doświadczać. Wszystkie problemy należą do przeszłości, teraz wystarczy po prostu podejmować świadome i rozważne decyzje. Czytelniczki od początku będą wiedziały, że z przeznaczeniem nie ma co walczyć – a Bo, partner na jedną noc, sprawdzi się w zupełnie nowej roli. Win musi uporać się z własnymi uprzedzeniami, przykrymi doświadczeniami w przeszłości i lękami, które nie mają jeszcze podstaw, bo wynikają wyłącznie z wyobrażeń na temat przyszłości. Ale nie jest to książka wyłącznie o rodzącym się związku i uczuciu wbrew wszystkiemu. „Jesteś moim jutrem” to powieść, w której wielką rolę odgrywa temat przyjaźni. Win nie może liczyć na swoją matkę – rzadko w ogóle się z nią kontaktuje. Ale ma oparcie w Sarah i jej mężu, Calebie. Tu nie ma miejsca na uprzejmości i konwencjonalne zachowania – Sarah i Win są sobie bliskie, wiedzą o sobie wszystko i nie zawodzą. I właśnie ten wątek stanowi element najciekawszy w fabule, dodaje jej odrobinę komizmu, mnóstwo serdeczności i ciepła. W związku z tak rozrysowanym drugim planem Hannah Bonam-Young nie musi już komplikować losów Win. Uczy ją stopniowo, jak spełniać marzenia i jak realizować plany, nawet te najbardziej śmiałe. Bohaterka musi się przekonać, że większość ograniczeń istnieje tylko w jej głowie – z niewielką pomocą czy impulsem z zewnątrz jest w stanie poradzić sobie z każdym wyzwaniem. Hannah Bonam-Young chce też trafić do odbiorczyń, które borykają się z jakimiś niepełnosprawnościami lub rozbudowanymi kompleksami – pokazuje im, jak wiele zależy od nastawienia i jak ważne jest wsparcie bliskich – chociaż to oczywiste, że najpierw trzeba samodzielnie uporać się z psychiką, a później podbudowywać się życzliwą obecnością i przyjaźnią. „Jesteś moim jutrem” to romans, który nie realizuje schematów charakterystycznych dla gatunku – owszem, ma elementy, które da się znaleźć w różnych tego typu powieściach, ale w ramach fabuły z części kroków autorka rezygnuje. Dzięki temu może zaoferować czytelniczkom relację ciepłą i optymistyczną, podnoszącą na duchu.

czwartek, 11 września 2025

Antoine Compagnon: Lato z Baudelaire'em

Noir sur Blanc, Warszawa 2025.

Czytanie buntownika

Różni się ta publikacja od typowych popularnonaukowych lub akademickich opracowań, różni się też od interpretacyjnych komentarzy – to opowieść popularyzatorska, którą można spokojnie potraktować jako wprowadzenie do lektury Baudelaire’a dla początkujących. Nieprzypadkowo w tytule pojawia się „lato” – to nawiązanie do nieszkolnej, a też i nieprzeintelektualizowanej relacji dla zainteresowanych laików. Antoine Compagnon decyduje się na przeprowadzenie czytelników przez najciekawsze motywy, elementy twórczości i charakterystyczne skojarzenia – sporo przy tym cytuje i niewiele analizuje. Nie ma zatem obaw, że odbiorcy znudzą się takim podejściem – za to istnieje szansa, że zostaną zaintrygowani, że zechcą samodzielnie przyjrzeć się tej twórczości i wykorzystywać „Lato z Baudelaire’em” jako przewodnik w takim czytaniu.

To jest książka nastawiona na szerokie grono odbiorców – co jest o tyle karkołomnym założeniem, że większość masowych czytelników nie ma ochoty sięgać po klasykę literatury w rodzaju twórczości Baudelaire’a, a jeśli cokolwiek o tym artyście w szkole słyszała – to i tak nie na tyle, żeby wciągnąć się w czytanie. Jednak zdarzają się ludzie, którzy chcą pogłębić wiedzę albo z ciekawości sprawdzić, co poza programem szkolnym oferuje im świat literatury – i ci mogą tu poczuć się zrozumiani. Antoine Compagnon bowiem pisze w sposób bardzo przystępny i zachęca do samodzielnego odkrywania niespodzianek z książek i wersów. Rozdziały w tym tomie są krótkie i posegregowane tematycznie, tak, żeby wprowadzić odrobinę wiadomości biograficznych, ale bardziej nastawić się na zagadnienia i problemy z twórczości: w końcu to będzie podstawa do podejmowania decyzji o lekturze. Krótkie akapity z wyjaśnieniami lub wskazówkami dla odbiorców, plus wybrane ciekawe cytaty – dzięki temu można błyskawicznie poznać specyfikę twórczości Baudelaire’a i przygotować się na czytanie już bez przewodników. To rodzaj ciekawej publikacji także dla maturzystów lub uczniów – uzupełnienie podręcznika, pozbawione jednak hermetycznego stylu i dłużyzn. Tu liczy się możliwość szybkiego wniknięcia do świata wyobraźni Baudelaire’a – a sukces wydawniczy pierwszego tomu cyklu i decyzja o przygotowaniu drugiej części pokazują, że pojawią się kolejni autorzy w ten sposób rozczytywani. „Lato z Baudelaire’em” to dowód na znaczenie klasyki – nie można jej odrzucić, nie można zapomnieć, warto za to odkrywać na nowo i uzupełniać swoją wiedzę czy doświadczenia czytelnicze. Baudelaire w pigułce – przystępny, pozbawiony irytujących zagadek, ale nieodkryty do końca, tak, żeby zostawić czytelnikom także radość samodzielnej lektury – to przepis na tę pozycję i dowód na dobrze obmyśloną serię. Nie jest to zbyt obszerna książka, więc da się ją potraktować jako bryk, w sam raz dla tych, którzy nie są zbyt cierpliwi ani wierni w wyborach czytelniczych.

środa, 10 września 2025

Marcin Baran: Awantura w śmietniku

Harperkids, Warszawa 2025.

Segregowanie śmieci

Temat, który został już na wiele sposobów zrealizowany, powraca w małym tomiku Marcina Barana, „Awantura w śmietniku”. To książeczka na pierwszym poziomie cyklu Czytam sobie – ale z pewną modyfikacją, Czytam sobie sylabami. Zasady są takie jak wcześniej na pierwszym poziomie w całej serii – czyli brak dwuznaków i znaków diakrytycznych, proste zdania i niewielka liczba słów. Co oznacza, że dzieci będą się męczyć z „kwaterowali” zamiast „mieszkali” – naprawdę pułapki płynące z sięgania po słownik synonimów bywają zabójcze dla wygody małych czytelników, a przecież czytelnicy ci dopiero uczą się czytać, poznają litery, więc nie powinno się ich zniechęcać nienaturalnymi sformułowaniami. Pozostałe opisy są już mocno uproszczone, nawet jeśli dzieje się coś, co wymagałoby zwiększenia ładunku emocjonalnego. Fabuła należy do bardzo prostych: oto Drut, Butelka, Ogryzek, Kartka i parę innych postaci przebywa razem w jednym kuble – co nie przysparza nikomu radości. Bohaterowie kłócą się i mają się nawzajem dość, każdy każdemu przeszkadza – rozwiązanie okazuje się jednak bardzo proste: osobne pojemniki na śmieci. Trudno pisać o segregowaniu śmieci, kiedy nie można użyć słowa śmieci, ale z tym Marcin Baran sobie radzi. Rytm narracji jest dość dziwny i nienaturalny – ale i tak po tomik sięgać będą dzieci, które samodzielnie jeszcze płynnie nie czytają, więc przypominanie ćwiczeń do czytania na czas z lat 90. nie odbierze przyjemności poznawania historyjki. „Awantura w śmietniku” to wyzwanie. Ale… pojawia się tu coś, co może uprzyjemnić dzieciom pracę.

Nieprzypadkowo poza tagiem „eko” widać na okładce przy nazwie serii modyfikację: przy czytaniu sylabami znacznie łatwiej będzie maluchom wypowiadać kolejne słowa (i przy okazji nauczą się, jak prawidłowo dzielić wyrazy – to dodatkowy atut). W tekście następujące po sobie sylaby są zaznaczane odmiennym kolorem, dzięki czemu można porcjować słowa, dzielić je na drobniejsze i łatwiejsze do przyswojenia fragmenty – a to oznacza, że nie będą już straszyć długie słowa (powyginany dorosłemu nie sprawi problemu, ale dziecku, które uczy się czytać – już tak, nie jest to jednak wyzwanie tego rodzaju co nieużywany synonim). Trzeba też pamiętać, że nie ma tu zbyt dużo tekstu – na każdej stronie to maksymalnie dwa wersy dużym drukiem. Justyna Frąckiewicz wypełnia resztę stron ilustracjami, wprowadzając do świadomości dzieci konieczność segregowania odpadków. „Awantura w śmietniku” to niewielka publikacja, która ma pomagać dzieciom w poznawaniu liter – i we wdrożeniu się w czytanie dla przyjemności. Szerzy wiedzę o konieczności segregowania śmieci (tak, żeby już od pierwszych lat życia wiedzieć, dlaczego jest to zadanie ważne) i lekko bawi (bo obecność skonfliktowanych śmieci wcale nie kojarzy się z nadmierną powagą). Da się tę książeczkę wykorzystywać jako pomoc w lekcjach czytania – jeden z pierwszych sposobów na zetknięcie maluchów z samodzielnymi lekturami.

wtorek, 9 września 2025

Susan Hawthorne: Biblioróżnorodność. Manifest wydawców niezależnych

Biblioteka Słów, Biblioteka Analiz, Warszawa 2025.

Na rynku

Niewielka książeczka, która niesie w sobie bardzo ważne treści, pojawia się na rynku jako niszowa publikacja – jednak warto zwrócić na nią uwagę i rozpromować ją ze względu na dobro czytelników. I to nie czytelników masowych, którzy zadowolą się literaturą rozrywkową z wyprzedaży w hipermarketach, a tych świadomych, poszukujących ambitniejszych pozycji. „Biblioróżnorodność” to stworzony przez Susan Hawthorne „Manifest wydawców niezależnych”: zestaw komentarzy i przestróg dotyczących niebezpieczeństw homogenizacji rynku wydawniczego. Susan Hawthorne pisze tu z perspektywy wydawców publikacji niezbyt popularnych – odwołuje się między innymi do wydawnictw mniejszościowych, literatury feministycznej czy kwestii politycznych, równości i wolności słowa czy do różnorodności w świecie cyfrowym. Pokazuje pułapki płynące z dostosowywania oferty do tego, co aktualnie modne lub – co się sprzedaje, tłumaczy, dlaczego nie wolno poprzestawać na komercyjnych projektach i co oznacza konieczność wprowadzania biblioróżnorodności. Tematy, jak łatwo się zorientować choćby po prostym wyliczeniu, należą do dość ciężkich – ale są konieczne, jeśli chce się odpowiednio scharakteryzować zjawiska na rynku wydawniczym i perspektywy tegoż rynku. Autorka dzieli opowieść na krótkie rozdziały wypełnione spostrzeżeniami na temat wydawnictw i wyboru publikacji – walczy o to, żeby dostrzegać małe firmy i ambitniejsze rozwiązania. Tutaj pojawiają się – bez konkretnych tytułów – opowieści o znaczeniu biblioróżnorodności: jeśli rynek dopuści do wykluczenia części gatunków lub tematów, znacznie trudniej będzie w przyszłości wywalczyć dla nich miejsce z powrotem – a ponieważ książki, o których mowa, mają już potężny wpływ na zasób wiadomości i poglądy odbiorców, nie można doprowadzić do ich usunięcia. Niezależnie od tego, który temat wyda się czytelnikom niewygodny czy niepotrzebny – tylko współistnienie wszystkich na rynku prowadzi do zdrowej konkurencji. Jednak nie o same książki tutaj chodzi: kolejne tematy prowadzą do zwrócenia uwagi na społeczne kwestie, analizy Susan Hawthorne pokazują rozłamy w społeczeństwie i globalne problemy (na przykład kwestia pornografii dla Hawthorne zawsze wiąże się z wyzyskiem i upodleniem kobiet, nie ma tu mowy o uzasadnieniu jej istnienia).

W tym wypadku nie chodzi o komercyjny zarobek i zyski wydawnictw – chodzi o miejsce na rynku, możliwość wprowadzania na niego tytułów istotnych i konieczność zmian w mentalności społeczeństw – tak, żeby były świadome znaczenia publikacji niszowych. „Biblioróżnorodność” sama w sobie nie jest lekturą wygodną, za to sporo rzeczy świadomym czytelnikom może wyjaśnić – lub przedstawić. Jest to książka, w której zmieściła się analiza świata wydawniczego, jego wyzwań i pułapek. Jednak Susan Hawthorne koncentruje się wyłącznie na literaturze niszowej, nie zajmuje się twórczością dla mas – to zasługiwałoby na osobny komentarz, co najmniej tej samej objętości.

poniedziałek, 8 września 2025

Lucy Maud Montgomery: Błękitny zamek

Marginesy, Warszawa 2025.

Życie

Jeśli dla dzieci lekturą obowiązkową jest od lat „Ania z Zielonego Wzgórza”, to dla dorosłych taką lekturą powinien być „Błękitny zamek” – nawet ze świadomością wszelkich archaizmów i zmian obyczajowych. Lucy Maud Montgomery obraca się tu w świecie kompletnie obcym czytelnikom – ale przesłanie, jakie wypracowuje za sprawą Valancy Stirling, jest ponadczasowe i powinno się znaleźć w świadomości każdego. Valancy to dwudziestodziewięcioletnia kobieta – uznawana przez wszystkich za starą pannę i tłamszona bezlitośnie przez całą rodzinę. Bliscy nazywają ją „Gnuś” i traktują pobłażliwie – Valancy nie może o sobie decydować, musi zawsze być posłuszna i nie ma szans na szacunek, bo też nie zdobędzie męża. W świecie, w którym o wartości kobiety decyduje małżeństwo, jakie zawarła, może to być tragedia. Ale Valancy, chociaż ma dosyć i próbuje odrobinę się buntować, nie zdziała nic. Może tylko uciekać w myślach do swojego błękitnego zamku – przestrzeni wymyślonej, która daje jej ukojenie. Przynajmniej do poważnego przełomu. Kiedy wybiera się bez obecności członków rodziny do lekarza – ma od dawna problemy z sercem i potrzebuje konsultacji medycznej – a później dowiaduje się, że został jej maksymalnie rok życia, zmienia się. Nie ma już nic do stracenia i wreszcie może zacząć funkcjonować na własnych zasadach. Zaczyna od przeciwstawienia się bliskim, mówienia, co myśli o konwenansach, a kończy na wyprowadzce i oświadczynach – to ona prosi o ślub mężczyznę wyklętego ze społeczności. I tak zaczyna się zupełnie nowe życie Valancy, a Błękitny zamek pojawia się w rzeczywistości.

Jest to powieść, która dzisiaj może momentami wybrzmiewać naiwnie – zwłaszcza że w dobie śmiałych erotyków w małżeństwie Valancy największą perwersją jest czytanie książek – ale liczy się w niej najbardziej podejście, które pokazuje, że nigdy nie jest za późno na zawalczenie o swoje marzenia. Valancy została już skreślona, jedyne, na co mogłaby liczyć, gdyby została w swojej społeczności, to ślub z o wiele starszym wdowcem. Realizowanie pomysłów krewnych wiązać się może ze zniewoleniem i brakiem szczęścia: zresztą życie, które prowadzą matka Valancy czy jej kuzynki, nie jest godne pozazdroszczenia: nic się w nim nie dzieje, liczą się tylko opinie innych. Tymczasem Valancy, która odrywa się od toksycznej społeczności, przekonuje się, że nawet za cenę potępienia przez rodzinę może być naprawdę szczęśliwa – i doświadczać rzeczy, z których wcześniej nawet nie zdawała sobie sprawy.

Valancy Stirling przypomina odbiorcom coś ważnego: nie da się żyć marzeniami innych, trzeba kształtować własną rzeczywistość – i ryzykować, nawet jeśli będzie się to wiązało z rozczarowaniami po drodze do celu. „Błękitny zamek” to powieść, która chociaż miejscami się starzeje, to jednak da się polubić i przyniesie czytelnikom kilka ważnych przemyśleń. Można spokojnie sięgnąć po tę książkę dla przyjemności i żeby przekonać się, że żadne przeszkody się nie liczą, kiedy próbuje się żyć po swojemu.

niedziela, 7 września 2025

Iwona Banach: Zemsta na lokacie

Skarpa Warszawska, Warszawa 2025.

Promocja

Złorzecze to miasteczko, jakich wiele – nikt nie zwróciłby na nie najmniejszej uwagi, bo też i żadnych rozrywek tu nie ma. Na szczęście (albo nieszczęście), Złorzecze ma kreatywnego burmistrza. I ten właśnie kreatywny burmistrz wpada na pomysł nietypowej promocji – bazujący na emocjach i na niespecjalnie rozumnych społecznościach. Wystarczy kilka rzuconych tu i ówdzie haseł, żeby zbudować legendę o czarownicy i o mrocznej przeszłości miasteczka. Wprawdzie Złorzecza w średniowieczu jeszcze nie było, ale przekonanie, że właśnie tu spłonęła na stosie czarownica – która w ostatniej chwili przeklęła wszystkich mieszkańców – pada na podatny grunt. Opinia publiczna dopowiada sobie wszystko to, czego trzeba – i przystępuje do spieniężenia wiadomości. I tak Złorzecze staje się najbardziej czarowniczym miasteczkiem, jakie można sobie wyobrazić. Nagle okazuje się, że okolica sporo zyska na wyimaginowanej złośliwej przedstawicielce świata magii z głębokiej przeszłości: biznes turystyczny wprost kocha czarownice, a że zbliża się Halloween, można wykorzystać promocyjnie temat na wszystkie możliwe sposoby. Zarobią właściciele pokoi na wynajem, ale i drobni handlowcy. Turystów ściąga nie tylko obietnica obejrzenia regionów obłożonych klątwą, ale też widmo sabatów (zwłaszcza tych nagich). Są tu nawet zawody sportowe – bo wszyscy, którzy do tej pory prowadzili zwyczajne usługi dla miejscowych, musieli na szybko dostosować ofertę do oczekiwań turystów i zwyczajna siłownia nie wytrzymałaby ze standardowym zestawem ćwiczeń na rynku. I tu pojawia się drobny problem: rzut oszczepem zrobionym z miotły niesie w sobie pewne niebezpieczeństwa: przekonuje się o tym zastępca komendanta policji.

Iwona Banach od pierwszych stron zarzuca czytelników nie tylko wizją przeobrażeń, jakie przeszło Złorzecze, ale też opowieścią o ludziach, którzy zaraz się tam znajdą – bez związku z szałem, jaki opanował mieszkańców. Jak zwykle u tej autorki – jest mnóstwo szalonych przygód i ciekawych charakterów, zwłaszcza wśród przedstawicieli nizin społecznych (którzy jednak postanowili coś zmienić po pandemii i piją online). Jednak to menele widzą i wiedzą najwięcej – mogliby nawet samodzielnie przeprowadzić śledztwo, gdyby akurat nie byli zajęci spożywaniem napojów alkoholowych lub zaleczaniem skutków owego spożycia. Ale mniej o śledztwo chodzi w tej książce, a bardziej – o wyśmianie rozmaitych małomiasteczkowych komplikacji, postaci czy zachowań, które w każdej społeczności istnieją i świadczą o słabościach ludzkich. Iwona Banach często bawi się w portretowanie ludzi niedoskonałych – sprawia, że czytelnicy mogą śmiać się z ich wad i udawać, że ich samych to nie dotyczy. Krzywe zwierciadło w tych książkach czasami wręcz zaciemnia obraz wydarzeń kryminalnych – ale też niekoniecznie intryga najbardziej u tej autorki kusi. W „Zemście na lokacie” układy i relacje bardziej przyciągają uwagę, ale też ani przez moment czytelnicy nie będą tego żałować. Autorka dobrze się bawi przedstawianiem żądzy zarabiania na naiwnych turystach: mieszkańcy w zwykłych warunkach nie byliby raczej chciwi, ale sytuacja sprawia, że nie potrafią się opanować i wykorzystują każdą okazję do wyciągnięcia od przyjezdnych pieniędzy. I tylko czasami mogą dać upust własnym, skrzętnie dotąd skrywanym fantazjom.

sobota, 6 września 2025

Minecraft. Informatyka i programowanie. Megazadania

Harperkids, Warszawa 2025.

Zbudowanie komputera

Leela i Cam to bohaterowie, którzy mają po raz kolejny przeprowadzić małych odbiorców przez ćwiczenia i wyzwania związane z naukami ścisłymi oraz grą Minecraft. „Informatyka i programowanie. Megazadania” to kolorowy zeszyt ćwiczeń – jeden w rozrastającej się serii – dla dzieci w wieku 7-11 lat. Można tu wejść bezpośrednio na platformy tworzone w ramach gry i wykorzystywać podawane kody, żeby przenosić pomysły z teoretycznych projektów na realizację. Świat mobów czeka na działanie odbiorców – a wszystko po to, żeby ćwiczyć logiczne myślenie i doskonalić umiejętności związane z naukami ścisłymi. Nie może być nudno, nie może być powtarzalnie – liczą się kolejne pułapki i wyzwania. To dzieciom się podoba – i w ten sposób da się przemycać zestaw ćwiczeń i łamigłówek, które pozwalają też pobawić się w wirtualnym świecie.

Tutaj pokazuje się dzieciom, czym jest komputer i jak rozpoznawać kolejne jego części – w ramach hardware’u i software’u. To pierwszy krok w nauce programowania, bo już za chwilę mali odbiorcy poznają opowieść o algorytmach, nauczą się, czym są bramki logiczne i będą stawiać pierwsze kroki w tworzeniu gier. Przy tak rozbudowanej części teoretycznej tym razem zadania związane ze światem Minecrafta stanowią dodatek – bardziej liczyć się będą ciekawostki, które prowadzą do umiejętności fachowych w dziedzinie informatyki. Nie zabraknie nawet tematu bezpieczeństwa w sieci – wiadomo, że obecność w internecie generuje rozmaite wyzwania, z którymi nawet dorośli nie zawsze potrafią sobie radzić – i tu pojawią się przestrogi dotyczące między innymi chronienia własnych danych czy tematu nawiązywanych kontaktów.

Jest to zeszyt ćwiczeń – nastawiony na działania odbiorców. W tomiku pojawia się element narracji, kiedy bohaterowie przemierzają grę i potrzebują wsparcia w swoich działaniach – ale to pojedyncze akapity dotyczące akcji: przedsmak w wyzwaniach dla odbiorców. Jest sporo omówieni poza fabułą i grą – i miejsce na własne notatki przy wypełnianiu ćwiczeń. Wszystko po to, żeby dzieci mogły od razu przystąpić do pracy, przygotować się do programowania i uczyć się przez zabawę. Oczywiście część książki wymaga dostępu do komputera z internetem – tak, żeby móc realizować zadania już w samej grze. Ta interaktywność sprawia, że najmłodsi będą chętnie podejmować wysiłek intelektualny i przyswajać wiadomości pod pretekstem zabawy – dobrze przemyślane zostały zeszyty ćwiczeń w tej serii, tak, że młodzi odbiorcy nie będą chcieli się oderwać od zadań. Tu unika się szkolnych ćwiczeń, wszystko zostało oparte na kreatywności i rozrywce, na przyjemności użytkowników, którzy mają okazję do zrealizowania własnych marzeń i do wykazania się umiejętnościami niekoniecznie przydatnymi w szkolnej ławce. Zeszyt ćwiczeń związanych z informatyką to propozycja w sam raz na dzisiejsze czasy – dla wszystkich dzieci potrzebujących ciekawych wyzwań.

piątek, 5 września 2025

Sylvanian Families. Radosne przygody / Milusi przyjaciele. Urocza i relaksująca kolorowanka

Harperkids, Warszawa 2025.

Zabawa

Powrót do klasycznych kolorowanek funduje nieoczekiwanie małym odbiorcom seria spod znaku Sylvanian Families. „Milusi przyjaciele” i „Radosne przygody” to dość grube jak na kolorowanki tomiki, zawierające ponad 40 obrazków każdy (jak głoszą napisy na okładkach). Obrazki są drukowane jednostronnie, więc można używać także innych materiałów – farb albo flamastrów – bez obaw, że kolory przebiją się na inny rysunek. Gotową pracę łatwiej będzie też wyciąć i oprawić albo podarować komuś. W odróżnieniu od wielu kolorowanek proponowanych dzisiaj, tutaj nie ma raczej dodatkowych poleceń i tekstów – jeśli już pojawiają się napisy, to w formie liter do pokolorowania – i pełniących rolę podpisów pod obrazkami.

Istnieją tutaj ilustracje, które stanowią kadry z kreskówek – i te charakteryzują się sporym stopniem skomplikowania. Dużo na tych obrazkach szczegółów i tylko częściowo najważniejsze elementy są wyodrębniane grubszymi konturami – dzieci będą musiały sobie radzić w wyborze najważniejszych motywów. Zdarzają się jednak także strony z wzorami – i tutaj trzeba będzie mniej skupienia i wysiłku, za to więcej zabawy. Kolorowanki są okazją do spotkania z Freyą i jej przyjaciółmi, a scenki należą do kojących. Bohaterowie pozują tu uśmiechnięci, podczas wykonywania przyjemnych czynności. Nieprzypadkowo seria ma podtytuł „Urocza i relaksująca kolorowanka” – to propozycja dla dzieci, które nie lubią się bać albo denerwować, za to chętnie wkroczą do przyjaznej przestrzeni oczyszczonej z problemów. To rzeczywiście okazja do wyciszenia się i odpoczynku – a jeśli dzieci są akurat fanami serii Sylvanian Families, ucieszy je możliwość podziwiania charakterystycznych słodkich postaci.

Ponieważ w kolorowankach wykorzystywane są tematy znane odbiorcom ze zwykłego życia, można wykorzystać rysunki do rozmowy o doświadczeniach bohaterów – albo jako rodzaj uczczenia kolejnych wydarzeń: dnia w szkole czy Halloween, zabawy klockami czy gry na instrumentach. W „Radosnych przygodach” sceneria jest letnia – i proponuje zabawy na świeżym powietrzu. Z kolei w „Milusich przyjaciołach” jesienno-zimowe rozrywki zachęcają do spędzania czasu nad książką.

Dzieci nie trzeba uczyć kolorowania, jednak Freya na początku każdego tomiku podpowiada, jak urozmaicić i upiększyć prace – jak akcentować detale futerka, a jak zaznaczać refleksy światła, czym wprowadzać desenie. To dla mniej wprawnych dzieci może być olśnienie – i zachęta do wypróbowywania innych rodzajów narzędzi. Freya i przyjaciele zapraszają do swojego świata, dzieci mogą tu pobawić się w tworzenie. Co ważne, nie zawsze trzeba będzie wysilać się przy kolorowaniu maleńkich elementów rysunku: można potraktować klepki czy desenie jako fakturę na jednolitej plamie koloru. Ale decyzja będzie należała do najmłodszych – nikt nie narzuca im tutaj efektu, mogą bawić się według własnego uznania i trenować sprawność manualną podczas rozrywki.

To kolorowanki dla małych fanów serii – ale tak naprawdę wcale nie trzeba znać doświadczeń Freyi, żeby radzić sobie z kolorowaniem, w końcu większość bohaterów ma pastelowe kolory i to od odbiorców będzie zależało, jaki wygląd zyskają w tej serii.

czwartek, 4 września 2025

Minecraft. Projektowanie i technologia. Megazadania

Harperkids, Warszawa 2025.

Budowanie

Dużym powodzeniem cieszą się zeszyty ćwiczeń sygnowane przez Minecraft – i zachęcają dzieci do wysiłku intelektualnego przy jednoczesnym doskonaleniu umiejętności w grze. Nauka dawno nie była tak przyjemna – tutaj liczy się bowiem dostęp do świata wykreowanego w wirtualnej przestrzeni i nadającego się jako platforma do ćwiczeń. Autorzy cyklu szukają wyzwań, które pomogą nie tylko w kreatywnym rozwiązywaniu problemów, ale też przyczynią się do rozwijania logicznego myślenia i poprawią wyniki w szkole. „Projektowanie i technologia. Megazadania” to książka przeznaczona dla dzieci lubiących wychodzenie poza schematy – można się tu przekonać, czym charakteryzuje się dom ekologiczny, a czym schron (i sprawdzić przy okazji, jakie schrony proponowano ludności podczas drugiej wojny światowej), wymyślić escape room i… ogród sensoryczny. Każdy rozdział to inne wyzwanie – i każdy składa się z części fabularyzowanej, teoretycznych wskazówek dla odbiorców, rodzaju ćwiczeń, które pozwolą zwrócić uwagę na niektóre działania i pułapki. Jest tu również odnośnik do gry: można wykorzystać kody, żeby przenieść się do określonej przez autorów przestrzeni, a to umożliwi sprawdzenie w Minecrafcie jakości pomysłów. Dzieci muszą przecież mieć nagrodę za wysiłek intelektualny – i wiedzieć, że opłaca im się wypełnianie poleceń z książki. Jest tu miejsce na własne zapiski i uwagi, notatki, które mogą pomóc w projektowaniu – zwłaszcza kiedy trzeba postawić na własne przedmioty przydatne w Minecrafcie albo moby (o dowolnym przeznaczeniu). Autorzy starają się bardzo urozmaicać pracę, tak, żeby zwracać uwagę to na potrzeby ekologiczne, to na wyzwania wiążące się z różnymi potrzebami ludzi, wszystko to uzasadniają potrzebą pomocy bohaterom z gry – ale i bez takiej niby-fabuły dzieciom pracowałoby się dobrze. Połączenie klasycznej książki i gry komputerowej (z możliwością działania online) to najlepsza zachęta do działania. Trzeba też zaznaczyć, że wielkoformatowy zeszyt – jak wszystkie w cyklu – jest bardzo kolorowy i atrakcyjny wizualnie – a przecież i tak nie nadaje się do tradycyjnej lektury, ważne w niej są aspekty praktyczne.

„Projektowanie i technologia” to wprowadzenie dzieci w dorosły świat zadań i wyzwań teraźniejszości – tu nie będzie już futurystycznych działań, niemal wszystko ma swoje przełożenie na aktualne dokonania projektantów, a to oznacza, że dzieci, które pasjonują się Minecraftem, dostaną wstęp do całego zestawu atrakcyjnych a niekoniecznie medialnych zawodów. Tomik przeznaczony jest dla dzieci w wieku od 7 do 11 lat, ale nawet i starsze mogą z niego skorzystać, jeśli tylko lubią bawić się w tworzenie własnych elementów gry. Połączenie wirtualnej rozrywki z prawdziwym życiem sprawdza się tu dobrze – i pasuje do dzisiejszych łamigłówek poszukiwanych przez najmłodszych. Tutaj pod pozorami zabawy można się sporo dowiedzieć o świecie – a testowanie pomysłów bezpośrednio w grze pozwoli na przygotowanie dzieci do funkcjonowania w prawdziwej rzeczywistości.

środa, 3 września 2025

Justyna Żejmo: Mózg odporny na krytykę

Sensus, Helion, Gliwice 2025.

Rady na hejt

Mnóstwo jest na rynku książek poradnikowych dotyczących samoregulacji emocji – Justyna Żejmo wpisuje się w ten nurt. Nie dość, że opracowuje schemat postępowania dla wszystkich, którzy muszą radzić sobie z nieprzychylnymi komentarzami innych, to jeszcze przekuwa opowieść w porady pop – tak, żeby trafić do szerokiego grona odbiorców. Zależy jej nie na fachowych określeniach i popularyzowaniu nauki – a na wprowadzaniu do świata czytelników zestawu narzędzi do panowania nad negatywnymi uczuciami. I teraz to, co dla jednych odbiorców będzie wielką zaletą – przystępny język, wpadający wręcz w kolokwialny styl, kompletnie oderwany od typowych poradników i książek psychologicznych – dla innych będzie największą przeszkodą w lekturze. Bo Justyna Żejmo nie prowadzi transparentnej narracji. Przede wszystkim wykorzystuje w tomie cały wachlarz metafor, momentami aż tęskni się za zwyczajnymi nazwami kory przedczołowej i ciała migdałowatego, bo dorośli ludzie niekoniecznie potrzebują antropomorfizacji do przyswajania ich znaczenia.

Autorka odwołuje się od czasu do czasu do badań psychologicznych, przedstawia zasady działania mózgu, żeby wyjaśnić odbiorcom, dlaczego przejmują się negatywnymi komentarzami i dlaczego krytyka może kogoś zniszczyć. Jednak nie to jest najważniejsze w jej książce, a zbiór pytań i uwag, które należy sobie przyswoić, żeby umieć radzić sobie ze stresem i lękiem przed byciem ocenianym. Justyna Żejmo proponuje szereg ćwiczeń prowadzących do zmiany nastawienia – a na marginesie wyjaśnia czytelnikom, dlaczego ważna jest praca nad tym podejściem. Stara się przy tym być dowcipna i barwna – co nie wydaje się specjalnie potrzebne (ani istotne): jeśli ktoś chce czytać tę książkę i działać w kierunku poprawy sytuacji, skoncentruje się na sednie przekazów – jeśli ktoś zastanawia się nad koncepcją i planem proponowanym przez autorkę – będzie się trochę męczyć z przedzieraniem się przez mrugnięcia okiem do czytelników. Nie zabraknie tu oczywiście przykładowych scenek z gabinetu psychologa – na szczęście nie jest ich zbyt dużo (za to wszystkie kończą się płaczem klientek i idealnym zrozumieniem przekazu, co oczywiście prowadzi do wprowadzania pozytywnych zmian). Żeby trafić do odbiorców, Justyna Żejmo wybiera często akronimy, wie, że chwytliwe nazwy zapadną odbiorcom w pamięć i pozwolą na łatwiejsze powracanie do notatek z lektury.

„Mózg odporny na krytykę” to książka, która koncentruje się na wypracowaniu odruchów radzenia sobie z hejtem i ocenami (a także – na odejściu od samego oceniania). W idealnym świecie taka lektura rozwiązałaby wiele problemów odbiorców – jednak ponieważ tych, którzy się zastosują do podawanych wskazówek, nie będzie wielu, motyw stresu związanego z negatywnymi opiniami nie zniknie. A jednak warto przyjrzeć się rozwiązaniom i podpowiedziom podsuwanym w tej publikacji – żeby zastanowić się nad podejściem do rzeczywistości i do innych, żeby być może wypracować sobie pewne mechanizmy obronne i żeby umieć funkcjonować w świecie, w którym każde działanie wystawiane jest na taksujące spojrzenia ludzi.

wtorek, 2 września 2025

Riina i Sami Kaarla, Zofia Stanecka: Muminki. Oto Mała Mi

Harperkids, Warszawa 2025.

Majsterkowanie

Niezwykły jest to tomik w serii Czytam sobie (na drugim poziomie). Przede wszystkim dlatego, że to nie polska propozycja – przygotowana na polskie warunki przez Zofię Stanecką (tekst oryginalny oraz ilustracje: Riina i Sami Kaarla) na bazie opowieści Tove Jansson. Oczywiście Muminków nigdy za wiele, więc ucieszy maluchy fakt, że mogą ćwiczyć czytanie na przygodach ulubionych bohaterów. Druga niespodzianka dotyczy faktu, że w jednej książeczce odbiorcy otrzymają aż dwie samodzielne historie. „Muminki. Oto Mała Mi” to dwie przygody, które łączą aspiracje warsztatowe Muminka. Ten bohater, chociaż średnio radzi sobie z narzędziami, próbuje stworzyć coś od zera – bo aktualnie jest mu to potrzebne, żeby zrobić prezent innym.

W części „Całkiem własny domek Muminka” bohater – cierpliwy przeważnie – ma dosyć wybryków Małej Mi. Nie może spać, bo przyjaciółka ciągle hałasuje i bryka. Rodzice nie zwracają uwagi na skargi – przecież zapewniają Małej Mi dach nad głową, żeby odciążyć trochę mamę Mimblę. Poza tym Mała Mi jest wszędzie tam, gdzie coś się dzieje i na pewno nie zrezygnowałaby z okazji do hecy. Muminek postanawia więc wziąć sprawy w swoje ręce i zbudować własny dom. Ale to nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać – wszystko po kolei stanowi wyzwanie, a efekty niekoniecznie odpowiadają wyobrażeniom. Muminek mierzy się najpierw z koniecznością zbudowania fundamentów, później z wycięciem okien. Krzywe podłogi mogą dla niektórych okazać się zaletą. Z kolei w części „Awantura z piratami” Muminki na plaży znajdują wrak okrętu i – rozbitków. Mogą sprawdzić, jakie skarby kryją się na pokładzie, ale to Muminek wpada na pomysł, jak pomóc przybyszom w powrocie do domu. Zanim to nastąpi, będzie można przeżyć prawdziwą przygodę. Z Muminkami nie można się nudzić – i tu będzie się to potwierdzać. Dzieci, które ćwiczą umiejętność czytania, będą zapominać o wysiłku wkładanym w lekturę – śledzenie doświadczeń małych trolli ucieszy każdego i zredukuje poczucie znużenia umysłowymi wyzwaniami. Zofia Stanecka wie, jak pisać dla najmłodszych – omija pułapki związane z wymogami serii (jedynie zdrobnienie „słonko”, które musi się pojawić, żeby nie wykorzystywać „ń” trochę razi – przydałoby się zmodyfikować zasady serii tak, żeby stawiać jednak na prostotę i unikanie zbędnych zdrobnień), zajmuje się przedstawianiem akcji. Dzieciom może się spodobać ten tomik – jest przyjemnie kolorowy i zawiera ilustracje, które kojarzą się ze światem doskonale znanym nie tylko najmłodszym. Muminki zyskują kolejne rzesze fanów – nie może być inaczej, skoro po takiej lekturze wszystkie dzieci je pokochają. Seria Czytam sobie otwiera się na nowe możliwości – i jest to bardzo udana próba, która ucieszy dzieci i ich rodziców. Z takimi pomocami łatwiej będzie wdrożyć naukę czytania – a do tomiku maluchy zechcą często wracać.

poniedziałek, 1 września 2025

Iwona Banach: Morderstwo sobotniej nocy

Bookend, Kraków 2025.

Dom uciech

Lebiegi to miasteczko, które może poszczycić się tylko jednym miejscem przyciągającym mieszkańców – i jest to były teatr. Jednak nie pęd do kultury nakłania lokalnych do przestępowania progów tego przybytku, a fakt, że Madame Różyczka przejęła obiekt i zorganizowała w nim burdel. To oczywiście zachwyca panów i niewymownie drażni ich małżonki – i nie tylko. Płeć piękna próbuje zwalczyć agencję towarzyską, a samozwańcze strażniczki moralności dążą do tego, żeby obrzydzić pracę wszystkim seksworkerkom. Dopóki jednak rzecz sprowadza się do wyzwisk i narzekań, wszystko może toczyć się swoim trybem. Ale kiedy w obiekcie znalezione zostają zwłoki… „Morderstwo sobotniej nocy” to powieść, w której od początku dzieje się wiele. Tajemniczy mężczyzna, który w charakterze trupa spoczywa w domu uciech, może pokrzyżować plany wielu ludzi. Ochroniarze nie chcą podpaść i żeby pozbyć się problemu podrzucają denata do ubikacji. Liczą na to, że sprzątaczki wykażą się zdrowym rozsądkiem i wezwą policję. Sprzątaczki na czas wolny mają już inne plany – i nie chcą spotykać się ze stróżami prawa. I tak zwłoki przejdą dość długą drogę, chociaż nie wyjdą poza próg dawnego teatru. Dopiero kiedy zostaną po raz ostatni odkryte, będzie można przerzucić uwagę na śledztwo.

Iwona Banach bawi się i tym razem tematem, który już wielokrotnie na kartach swoich książek wykorzystywała – motyw seksu pasuje do komedii kryminalnej, zwłaszcza że w takiej realizacji wyzwala sporo śmiechu. Można by wprawdzie nieco więcej zadań przydzielić Pupince i Stringelli, które stanowią tylko tło wydarzeń – ale i tak odbiorców przyciągnie potężna dawka ironii i wizja organizacji burdelu. Miejsce to stanowi przepis na biznes idealny, Madame Różyczka płaci bardzo dobrze, a jej pracownice są zadowolone z zajęcia – morderstwo mocno psuje stały rytm placówki. Tylko ludzie z zewnątrz nie są w stanie uwierzyć, że tego typu przedsięwzięcie może cieszyć się uznaniem wszystkich zatrudnionych. Żeby opowieść nie koncentrowała się tylko i wyłącznie wokół jednego miejsca, Iwona Banach wprowadza bardzo udane drugoplanowe wątki: jest tu ciągle odnajdowana dziewczyna (ogłoszenie o jej zaginięciu powielają bezmyślnie kolejny użytkownicy portalu społecznościowego), jest też uzdrowiciel, który zyskał poparcie tłumów, chociaż niczego poza biletami na swoje występy nie sprzedaje. Pojawia się i przedziwna relacja matki i dorosłego od dawna syna, który nie potrafi zapanować nad rodzicielką wymierzającą sprawiedliwość na własną rękę. „Morderstwo sobotniej nocy” to powieść, która rozbawi i na chwilę przytrzyma czytelników przy lekturze. Nic tu nie jest serio, nawet mimo zbrodniczych zamiarów – można całkiem miło spędzić czas przy takim czytadle. Iwona Banach to autorka, która nie nudzi – lubi wyrazistą satyrę i w swojej narracji znajduje miejsce na całkiem sporą dawkę humorystycznych popisów. A przecież skupia się przede wszystkim na intrydze.