* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

poniedziałek, 28 lutego 2011

Sophie McKenzie: Jak zdobyć dziewczynę

Akapit Press, Łódź 2011.

Szkoła uwodzenia?

Sophie McKenzie to pisarka, która młodych odbiorców zachęca do lektury swoich książek nie hołdowaniem popkulturowym zdobyczom, a oryginalnością tematu, brakiem (przynajmniej pozornym) sfer tabu i atrakcyjnie prowadzoną narracją. Jej tom „Jak zdobyć dziewczynę” odbiega od konwencji poprzednich powieści z wątkami kryminalnymi, ale także proponuje ożywczą historię.

Piętnastoletni Luke na pogrzebie ojca dostrzega piękną dziewczynę, Ewę. To koleżanka Chloe, siostry Luke’a, starsza o rok, a w dodatku chodząca z najprzystojniejszym chłopakiem w całej szkole. Luke nie bez powodu uważa, że jest bez szans. W obecności Ewy traci głowę i nie potrafi zwrócić na siebie uwagi olśniewającej piękności, a przecież nie może poprosić siostry o pomoc. Jednak Ryan, kolega Luke’a, zauważa dylematy chłopaka i proponuje mu przedstawienie sześciu złotych zasad, dzięki którym Luke poderwie każdą dziewczynę. Rozpoczyna się walka o Ewę, wspierana kolejnymi wskazówkami Ryana.

W zasadzie Sophie McKenzie nie przedstawiła w tej książce nic nowego: odwieczny problem fikcyjnych opowieści, które mają imitować prawdziwe życie, sprowadza się w literaturze czwartej zazwyczaj do pokonywania trudności, by móc być razem. Tu w dodatku pojawia się rejestr porad, regulujących zachowania chłopaków – wszystko mogłoby być do bólu przewidywalne. Mogłoby, ale dzięki autorce takie nie jest. Wątek Luke’a i Ewy to tylko jeden z poruszanych tematów, główny – ale nie jedyny, który przyciągać będzie uwagę czytelników. McKenzie wie bowiem, jak zaintrygować. Rozpoczyna od mocnego uderzenia: śmierci ojca nastolatka. Śmierci, po której żałoba została przeżyta już wcześniej – tak się przynajmniej postaciom wydaje. Ta sytuacja przekształca się w motyw wyobcowania, kolegów, którzy nie wiedzą, jak się zachować wobec osieroconego chłopaka. Na horyzoncie pojawia się wujek Matt, najlepszy przyjaciel ojca, a obecnie irytujący pocieszyciel matki – kwestia zachowania dorosłych stanowi tło dla wydarzeń. Kolejnym tematem będzie problem Chloe, która nagle stała się kłótliwa, wciąż wszczyna awantury, a w dodatku kłamie i wymyka się z domu na randki. Problemy generuje nietypowy spadek po ojcu, ale i chłopak Ewy, a nawet sama bohaterka, która nie do końca wie, jak zachować się w obliczu dwóch wielbicieli. W wielowątkowej narracji na plan pierwszy wysuwają się nastoletnie kłopoty, reakcje na określone wydarzenia oraz przykrości, których dałoby się uniknąć przy odrobinie obcego nastolatkom rozsądku i umiejętności logicznego myślenia.

Sam pomysł na kreację Ryana wydaje się stosunkowo naiwny, trochę jakby zapożyczony z powieści w starym stylu i nieprzystosowany do okrutnej momentami rzeczywistości, ale przynosi ten bohater sporo interesujących z punktu widzenia odbiorcy uwag. Ryan wie, jak zdobyć każdą dziewczynę – ale umiejętności flirtowania nie nadużywa, wierny jednej osobie. Luke ćwiczy według poradnika przyjaciela, a swoje poczynania komentuje z dużą dozą krytycyzmu, przejawiającego się między innymi w autoironii. Poza postacią Ryana, jakby bohatera niemal idealnego, wszyscy tu popełniają błędy – spotykane także w zwykłym, codziennym życiu, rozmaite wydarzenia mogą stawać się przestrogą dla czytelników, zastąpią kolorowe magazyny i dostarczą więcej emocji.

Sophie McKenzie proponuje książkę, którą trafi do przekonania młodzieży płci obojga. Chłopakom spodobać się może zestaw podpowiedzi, jak zdobyć serce upragnionej dziewczyny. Tytuł książki równoważy kierowany do nastolatek napis na okładce – „Czy zastanawiałaś się kiedykolwiek, co tak naprawdę siedzi w głowie chłopaka?” – obietnica zdradzenia najistotniejszych sekretów z damsko-męskich relacji przyciągnie do lektury młode czytelniczki. Nikt nie będzie zawiedziony, bo McKenzie potrafi zadbać i o dynamiczną fabułę, i o prawidłowy rozkład emocji. Tom „Jak zdobyć dziewczynę” to zgrabna, momentami dramatyczna historia, wolna od banału – okaże się ważną lekturą dla młodych ludzi.

niedziela, 27 lutego 2011

Anja Snellman: Dziewczynki ze Świata Maskotek

Świat Książi, Warszawa 2011.

Ofiara?

Tematy do niedawna jeszcze w twórczości tabuizowane, coraz śmielej wkraczają do literatury. Anja Snellman w „Dziewczynkach ze Świata Maskotek” buduje dramatyczną historię nastolatek wprowadzonych w sferę seksbiznesu, ale pytaniem, które rozbrzmiewa pod koniec tomu, może autorka zaskoczyć – nie do końca bowiem wiadomo, kto tak naprawdę jest ofiarą. Chociaż powszechna opinia o prostytucji nieletnich nie pozostawia wątpliwości w tym temacie, Snellman ucieka od oczywistości i kreuje swoich bohaterów inaczej, niż nakazuje to konwencja.

Czternastoletnia Jasmin pewnego dnia zniknęła. Nikt nie wie, co się z nią stało – od dwunastu lat matka bohaterki żyje w niepewności i z poczuciem winy. Przyjaciółkę Jasmin odnaleziono martwą – o samej Jasmin słuch zaginął. Ale dziewczyna żyje – w innym kraju, w mieszkaniu mężczyzny, który kiedyś ją uprowadził. Wejście do Świata Maskotek, pozornie zwyczajnego sklepu ze zwierzętami, ma trudne do wyobrażenia konsekwencje. Tyle że nic nie dzieje się bez przyczyny: matka Jasmin nie ma dla córki czasu, pochłonięta pracą w gabinecie ginekologicznym. Linda imponuje przyjaciółce wyluzowaniem i otwartym podejściem do spraw seksu. A właściciel Świata Maskotek prowadzi drugi, nielegalny biznes: nocny klub, w którym usługi klientom świadczą nastolatki. To stamtąd porywa Jasmin mężczyzna, który przedstawia się jako Chrzciciel, poważny i szanowany uczony, przekonany o tym, że wyrywa dziewczynę z rąk Szatana. W rzeczywistości to chory psychicznie człowiek, z którym Jasmin zostaje, od którego nie chce uciec nawet po śmierci prześladowcy. Ale nie ma tu wiele z syndromu sztokholmskiego – Jasmin wprawdzie śledzi zachowania zdesperowanej matki, lecz nie ma zamiaru odpowiadać na jej apele.

Anja Snellman prowadzi w tomie kilka narracji. Pierwsza należy do Jasmin, dzięki czemu kwestia zniknięcia nastolatki nabiera cech tajemniczości i wywołuje silniejsze emocje, niż gdyby bohaterka istniała tylko w rozmowach osób trzecich. Poza tym zabieg ów pozwala autorce na mniej oczywiste prowadzenie achronologicznej opowieści. Jasmin ponadto przybiera tony wszystkowiedzącego narratora: dobrze zdaje sobie sprawę z kolejnych posunięć śledczych i tylko ona wydaje się znać pełną historię. To w jej komentarzach pojawiają się relacje z wydarzeń po zniknięciu, pozbawione ocen, chłodne i bezemocjonalne. Przeciwieństwem dla Jasmin staje się jej matka, a dokładniej – wyimki z książki „Poniedziałek”, napisanej po zniknięciu dziewczyny. Widać w nich poczucie winy i przerażenie, troskę i tęsknotę, bezradność doprowadzającą do rozpaczy – i… kadry z badań ginekologicznych – na początku matka Jasmin zastanawia się nad wydarzeniem podczas pracy i nie rezygnuje ze szczegółowych komentarzy na temat pacjentek. Trzecia narracja natomiast należy do obserwatora Randiego, chłopaka, który także pracuje na tyłach Świata Maskotek i który pewnego dnia zakochuje się w Jasmin. Ta nie ma nawet pojęcia, że jest obiektem pięknego i czystego uczucia. Być może obrazy z punktu widzenia Randiego robić będą na czytelnikach największe wrażenie – zwłaszcza że to w „Roku Koguta” pojawia się najwięcej ciemnych stron seksbiznesu.

Jasmin w swojej relacji nie cierpi. Nie przeżywa też głębokiej traumy. O przeszłości mówi ze spokojem, jakby to, co robiła, miało być najzupełniej normalne. Anja Snellman zwróciła uwagę na problem od innej niż zwykle strony: jak uratować kogoś, kto być może wcale nie chce być uratowany? Dziewczyna na własne życzenie wplątała się w całą sprawę i chociaż po porwaniu próbowała uciec, nie stanowiło to podstawowego celu w jej życiu. U Snellman najbardziej wstrząsające mogą okazać się fakty na pierwszy rzut oka nieoczywiste. Mimo trudnego tematu i prezentowanych tragedii „Dziewczynki ze Świata Maskotek” imponować mogą spokojnym stylem, dobrze prowadzoną, wyrazistą narracją, która będzie się podobać nawet wymagającym odbiorcom.


sobota, 26 lutego 2011

Pamela Wells: Złamane serca

Wilga, Warszawa 2011.

Kres miłości

Czego w książkach szukają nastolatki? Najczęściej – historii o miłości. Romantycznej i idealizowanej, ale jednocześnie mocno zakotwiczonej w prawdziwym, zwykłym życiu. A kiedy mają już dosyć sercowych opowiastek? Wówczas sięgają po lektury pozwalające na pogodzenie się z losem po zerwaniu z tym wyśnionym i jedynym chłopakiem. Tak więc Pamela Wells w „Złamanych sercach” wyszła dokładnie naprzeciw oczekiwaniom współczesnych czytelniczek, stawiając na trudne prawdy o międzyludzkich relacjach.

W „Złamanych sercach” akcja rozpoczyna się od przykrych doświadczeń trzech z czterech przyjaciółek. Sydney bez przerwy kłóci się ze swoim chłopakiem, nie chce wychodzić z nim na imprezy i torpeduje wszystkie jego plany, aż wreszcie Drew proponuje jej rozstanie. Wybranek Raven jest zazdrosny i porywczy, co gorsza jednak – wcale nie szanuje swojej dziewczyny. Urządza jej karczemne awantury, posuwa się nawet do pobicia przyjaciela Raven. Tyle że Raven ciężko nawet myśleć o rozstaniu: przespała się z Calebem i ma nadzieję, że to wystarczy, by utrzymać związek. Udało jej się to, o czym marzy zakompleksiona Kelly – dziewczyna chciałaby zdefiniować związek z Willem przez oddanie mu się w walentynki. Wierzy, że taki dar ucieszy chłopca i oderwie jego myśli od niespodziewanej rywalki. Ale to właśnie z ową rywalką Will umówił się w walentynki, Kelly jest więc zrozpaczona. Zimną krew zachowuje tylko Alexia, która aktualnie chłopaka nie ma, ma za to rodziców psychologów i może służyć rozmaitymi fachowymi poradami. Proponuje swoim przyjaciółkom stworzenie „Kodeksu zerwań”, zbioru dwudziestu pięciu zakazów i nakazów, których po rozstaniu z ukochanym należy bezwzględnie przestrzegać. Oczywiście dziewczynom bardzo trudno jest stosować się do jakichkolwiek wskazówek – często i z różnych powodów będą one łamać swoje postanowienia podczas cierpienia spowodowanego rozpadem związku. Tymczasem na horyzoncie zaczynają się pojawiać interesujący pocieszyciele…

Pamela Wells każdy kolejny rozdział rozpoczyna od przypomnienia zasady, która dobrze komentuje zachowania dziewczyn (z reguły wcielających w życie antyprzykład). Autorka ładnie podpowiada sposoby na poradzenie sobie ze smutkiem: w wymyślaniu metod na wyrzucenie z głowy myśli o byłym okazuje się bardzo kreatywna i z pewnością jej porady przydadzą się wielu czytelniczkom. Odbiorczynie za to poczują się zrozumiane – w końcu bohaterki „Złamanych serc” nie zachowują się zgodnie z podszeptami zdrowego rozsądku, popełniają różne głupstwa i nie stosują się do dobrych rad – tak samo jak większość zakochanych i zranionych nastolatek. Pamela Wells dobrze odtwarza zachowania młodych dziewczyn. Ale żeby baśń o kopciuszkach była należycie wciągająca i by przyciągnęła nastolatki musi zawierać też pierwiastek idealizmu. I pojawia się on w postaciach Drewa – chłopaka, na którym można polegać w każdej sytuacji, mądrego i cierpliwego, a przy tym naprawdę kochającego, wbrew temu, co sądzi się powszechnie o stałości uczuć chłopców – oraz Bena, dowcipnego i rozgadanego brata bliźniaka Willa (wielbicielki Jeżycjady zauważą tu zapewne podobieństwo do Piotra Żeromskiego). Gruba i apetyczna książka dostarczy młodym dziewczynom tak potrzebnej im dawki wzruszeń i romantycznych westchnień. Czyta się ją szybko, to typowa powieść rozrywkowa dla nastolatek. W dodatku wiele motywów ze „Złamanych serc” da się wcielić w prawdziwe życie, lektura będzie zatem również namiastką sercowych poradników w kolorowych młodzieżowych czasopismach. Powieść nie jest kiczowata, chociaż stosunkowo prosta. Imituje serialowe życie nastoletnich bohaterek, ale wiele tu elementów nieprzewidywalnych i mało zbanalizowanych. Pamela Wells wyszła naprzeciw oczekiwaniom czytelniczek, ale zrobiła to dość subtelnie i w publikacji, która przyciągnie uwagę romantycznie nastawionych dziewczyn.

piątek, 25 lutego 2011

Marcin Gawrycki, Natalia Bloch: Kuba

Trio, Warszawa 2010.


Jak przyciągnąć do lektury historii wybranego państwa zwykłych, to jest niezaangażowanych w temat, czytelników? Marcin Gawrycki i Natalia Bloch znaleźli na to sposób: połączyli temat – najnowsze losy Kuby – i lekki, miejscami wpadający w publicystyczny – styl prowadzenia opowieści. Po akademicki podręcznik „Kuba” sięgnąć mogą odbiorcy zainteresowani rewolucyjnymi ruchami ubiegłego wieku i poszukiwacze ciekawostek, ci, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś o początkach rządów Fidela Castro i zaintrygowani postacią Che Guevary. Gawrycki i Bloch piszą jednak nawet o zjawiskach najmłodszych – blogerce kubańskiej czy hip-hopie. I dzięki temu również przyciągną do tekstu odbiorców.

Kreatywne (w opisie) podejście do historii widać już od pierwszych stron tomu – autorzy posiłkują się literackimi cytatami i fragmentami wspomnień. „Pisanie książki o Kubie to fascynująca przygoda” – tłumaczą, a ich entuzjazm (nie należy mylić go z subiektywizmem!) udziela się czytelnikom i wpływa na brzmienie opowieści, która nie odstrasza hermetycznością, a zachęca do lektury lekkim, eseistycznym stylem. Po encyklopedycznym i standardowym wprowadzeniu pojawia się między innymi aktualna wersja hymnu ze zmianami, płynącymi z ingerencji cenzury, czy opis herbu. Prezentowanie dziejów Kuby zaczyna się w XIX wieku – i tu autorzy pozostają dosyć długo. Opisom wojny hiszpańsko-amerykańskiej o wpływy na Kubie towarzyszą, zupełnie niespodziewanie, barwne anegdoty i ciekawostki – dobrze widać, że Gawrycki i Bloch stale mają na uwadze swoich czytelników – starają się umilić im lekturę i przykuć ich uwagę. Trzeba przyznać, że robią to doskonale. Uwzględniają w opisie nawet fragmenty związków z Polakami, którzy w jakiś sposób zaznaczyli swoją obecność na wyspie. Zaskoczyć może obecność w książce… opisu najbardziej charakterystycznych kubańskich drinków. Istnienie takich wzmianek cieszy i sprawia, że tekst swoim chłodnym profesjonalizmem nie odstrasza.

Główną część tomu zajmują oczywiście komentarze dotyczące kolejnych rewolucji. Autorzy przytaczają programy, decyzje polityczne i przebieg walk. Krótką biografię Fidela Castro ozdabiają anegdoty z jego dzieciństwa i składniki konsekwentnie budowanej legendy (jeden z nich w szczątkowej wersji powraca także na okładce tomu i stanowi dobrą reklamę całej publikacji). Gawrycki i Bloch przedstawiają proces tworzenia socjalistycznego państwa, masową emigrację, stosunku ze Stanami Zjednoczonymi, czy inwazję na wyspę. Cały czas powracają do tematów nośnych i lżejszych – kwestii wykreślenia z kalendarza Bożego Narodzenia czy planów zabicia lub ośmieszenia Fidela Castro. W dalszej części tomu pojawia się między innymi kwestia polityki zagranicznej, powiązania z Chinami i działania zbrojne w Afryce. Pod koniec książki uwagę przykuwają problemy gospodarcze, ale też motyw religii. Rozdział zamykający tom ma przynieść wiadomości na temat kultury i polityki, ale odnosi się przede wszystkim do obyczajowości – sytuacji kobiet, postaw wobec ciemnoskórych i homoseksualizmu mężczyzn. Literatura została zobrazowana w kontekście postaw poetów wobec rewolucji, a znacznie więcej miejsca zajął hip-hop. I tu nie zabrakło miejsca na ciekawostki (m.in. jaki jest stosunek Kubańczyków do używania prezerwatyw).

Wiele w tej publikacji zdjęć wykonanych przez Natalię loch, co sprawia, że czytelnikom jeszcze łatwiej będzie zaangażować się w lekturę. Całości dopełnia bogata biografia, indeks nazwisk, połączony z krótkimi biogramami i kalendarium. Ale zasadnicza partia tekstu cieszy najbardziej.

czwartek, 24 lutego 2011

Peter Travers, James Cheadle: Nowoczesna fotografia portretowa. Stylizacja - techniki - oświetlenie

Galaktyka, Łódź 2010.

Album z przykładami

Wydaje się, że tworzenie kolejnego podręcznika poświęconego fotografii portretowej byłoby pozbawioną sensu czynnością. Dlatego „Nowoczesna fotografia portretowa” łączy w sobie cechy albumu i poradnika, pokazując w praktyce, w czym tkwi sekret robienia ludziom udanych zdjęć. To tom o zaskakująco konsekwentnej kompozycji przy chaosie, który aż prosi się o uporządkowanie, a jednocześnie nadaje całości dynamicznego, więc i przyjemnego w odbiorze charakteru. Autorzy – Peter Travers i James Cheadle kierują swoją książkę do masowego czytelnika, który w równym stopniu zainteresowany jest tworzeniem udanych fotografii na okładki kolorowych magazynów, co kulisami pracy z najsławniejszymi. Aktorzy, komicy, piosenkarze, sportowcy i ludzie, którzy w swoim otoczeniu pełnią ważne funkcje – oni wszyscy pojawią się na kartach „Nowoczesnej fotografii”: ich wielkoformatowe podobizny służyć będą analizowaniu rozmaitych stylów robienia zdjęć. Wywody autorów, a właściwie króciutkie, kilkuzdaniowe opisy, staną się za to skarbnicą anegdot i porad dla tych, którzy przygodę z uwiecznianiem ludzi zamierzają potraktować poważniej niż zwykli amatorzy.

W pierwszej części tomu znajduje się cała seria robiących wrażenie portretów. Każdy z nich opatrzony jest tabelką z danymi technicznymi (rodzajem aparatu i użytych lamp, ustawieniami aparatu) oraz schematem oświetlenia – oryginalnym, bo trójwymiarowym, tak, by odbiorcy nie musieli specjalnie wysilać się, by wyobrazić sobie rozstawienie reflektorów względem aparatu i modela. Do tego dochodzi krótki opis, lekki, felietonowo-gawędziarski: autorzy mówią tu o swoich doświadczeniach podczas konkretnych sesji zdjęciowych, szczególną uwagę poświęcając nieprzewidzianym trudnościom, jakie musieli przezwyciężyć (a to trzeba było zaimprowizować nietypowe rozwiązanie sprzętowe, gdy zabrakło jakiegoś elementu, a to czas pracy niespodziewanie uległ drastycznemu skróceniu, a to bariera językowa utrudniała porozumienie z modelem). Chodzi tu rzecz jasna o przygotowanie odbiorców na konieczność kreatywnego rozwiązywania problemów, oraz zachęcenie czytelników do przybywania na plan wcześniej, by oszczędzić sobie stresu i niemiłych niespodzianek – lecz wszystkie te opowieści sprawiają, że czytać się będzie tę książkę z prawdziwą przyjemnością. Sympatyczne anegdotki przyciągają uwagę, a przy tym budują nić porozumienia między autorami i odbiorcami. Zamiast pouczeń o stylach portretów, zamiast schematycznych wskazówek i podpowiedzi Travers i Cheadle prezentują decyzje dotyczące konkretnych, jednostkowych przypadków. Te mogą szybko stać się inspiracją dla fotografujących, dzięki czemu zmienia się „Nowoczesna fotografia portretowa” również w kreatywny poradnik.

Druga część tomu to skrócony zestaw ogólnych informacji na temat pracy z klientem (to bardzo ważny i wcale nie tak często spotykany temat, bez wątpienia uwagi autorów przydadzą się tym, którzy zdjęciami zajmują się profesjonalnie), ekspozycji, pomiaru światła i ustawienia ostrości, budowania kompozycji, a nawet kompletowania sprzętu. Całość wieńczy krótki kurs obsługi Photoshopa. Jednym słowem Travers i Cheadle próbują jak najlepiej przygotować swoich odbiorców do nieamatorskiej fotografii – inaczej niż w zwykłych podręcznikach, teorię spychając na margines książki – i skupiając się na twórczej pracy.


środa, 23 lutego 2011

Marcin Pałasz: Dziwne przypadki Ferdynanda Szkodnika

W.A.B., Warszawa 2010.

Szkodzić nie jest łatwo

W „Licencji na zakochanie” Marcinowi Pałaszowi objawił się bohater, który wówczas nie miał prawa zdominować fabuły, młodszy brat rywala Gucia, niejaki Szkodnik. Szkodnik dał się poznać jako dzieciak, który bez przerwy wpada w rozmaite tarapaty – i chociaż ma zwykle dobre intencje, nic nie wychodzi mu tak, jak sobie zaplanował. Teraz Szkodnik może wysunąć się na pierwszy plan, a Marcin Pałasz – dać upust wyobraźni i poczuciu humoru. „Dziwne przypadki Ferdynanda Szkodnika” to kolejna powieść młodzieżowa, po którą, żeby się pośmiać, sięgnąć mogą także dorośli. Sporo rozwiązań, jakie stosuje Pałasz, rozbawi do łez odbiorców w każdym wieku.

Szkodnik ma razem z rodzicami i bratem spędzić ostatni tydzień wakacji w Tunezji. Tyle że kapitan samolotu – nie bez przyczyny – nie zgadza się na wpuszczenie chłopca na pokład. I tak Szkodnik razem ze swoimi starszymi o kilka lat przyjaciółmi, dobrze znanymi czytelnikom – z Guciem i Bąblem – trafia do Bończowa, malutkiej miejscowości koło Kudowy. Tutaj, u babci Bąbla, cała trójka ma spędzić ostatnie spokojne dni lata. Tyle że nie da się mówić o spokoju, kiedy intryga kryminalna wisi w powietrzu, a w pobliżu znajduje się Szkodnik… Gucia, Bąbla i tytułowego bohatera „Dziwnych przypadków…” czeka bardzo pracowity czas: trzeba złapać włamywacza, który okrada staruszki z Kudowy, a poza tym – rozwiązać całe mnóstwo innych spraw, łącznie z delikatnie nakreślonym zauroczeniem…

Młody bohater dostrzega, że mimo starań nie udaje mu się czynić dobra, a wszystkie pomysły kończą się źle dla otoczenia. Zamontowanie silnika od kosiarki do wózka sąsiada-inwalidy to błahostka w porównaniu z tym, co Szkodnik wyprawia w Bończowie. Już wkrótce poznają go dobrze wszyscy sąsiedzi i przyjaciółki babci Bąbla. Ale chłopiec, wbrew przezwisku, które lubi bardziej od imienia, chciałby się poprawić. Sądzi, że z talentem do niszczenia wszystkiego, nie znajdzie przyjaciół i zawsze będzie sam, nie ma pojęcia, że starsze pokolenie dostrzega w nim wrażliwego na krzywdę innych i pomysłowego pechowca. Szkodnik zamierza pracować nad sobą – i znaleźć sobie przyjaciela, choćby przyjacielem tym miał być znaleziony w jabłku robak. Nie ma pojęcia, jak bardzo przyda się w Kudowie – mimo szeregu zniszczeń.

Pisać po raz kolejny o tym, że Marcin Pałasz potrafi opisy codziennych wydarzeń przeplatać absurdalnymi dowcipami, a na humorze sytuacyjnym buduje całe scenki? Nie wiem, czy takie powtórzenia mają sens – ten autor w każdej swojej książce udowadnia, że żarty nie są mu obce. Poczuciem humoru legitymują się wszyscy pozytywni bohaterowie, za cięte riposty nikt tu się nie obraża, a już absolutnym majstersztykiem są ironicznie nastawione babcie, które rozumieją wszystko, a czasem rezygnują z pedagogicznych zapędów, by pomóc młodzieży. Przy lekturze „Dziwnych przypadków Ferdynanda Szkodnika” tarzać się ze śmiechu będą i starsi, i młodsi. Pałasz bez przerwy zaskakuje: a to dialogami, które rozwijają się w nieprzewidywalnych dla odbiorców kierunkach, a to wydarzeniami uzupełniającymi główny nurt fabuły, a to motywem robaka, który prawie przejął rolę kury z „Wakacji w wielkim mieście”. Ale myli się ten, kto sądzi, że nieprzeciętny dowcip to jedyny atut tej powieści.

Udało się autorowi kilka razy uspokoić szaleńcze tempo akcji i trochę wzruszyć czytelników – także za sprawą głównego bohatera. Udało mu się zawrzeć parę ważnych w procesie kształtowania poglądów młodych ludzi przemyśleń na temat pieniędzy w dorosłym życiu. Udało mu się – co ostatnio w literaturze czwartej coraz rzadsze – przedstawić przyjaźń, której można bohaterom pozazdrościć. U Marcina Pałasza codzienność nie jest banalna. Uczucia (Gucio i Lutka!) są nakreślane subtelnie i z pomysłem, a przy tym zupełnie inaczej niż w książkach reszty twórców literatury czwartej. Autor tematy do refleksji podsuwa przy okazji, bez moralizowania. Stawia na dynamiczne przygody i sam dobrze bawi się przy pisaniu – to widać podczas lektury. Pałasz to twórca, do którego można mieć zaufanie – jego powieści podobają się wszystkim, którzy po nie sięgnęli. Jeśli zatem nie macie pomysłu na prezent dla przyjaciela, albo na opowieść, która poprawi nastrój – wystarczy sięgnąć po „Dziwne przygody Ferdynanda Szkodnika”.

wtorek, 22 lutego 2011

Robert Talarczyk: Słowa

ZmySłowa

[płyta CD]


Napisali o nim, że „braki wokalne nadrabia charyzmą”. Mirosław Neinert w zapowiedzi recitalu „Słowa” 6 lutego 2011 roku w Teatrze Korez dodał z pełnym przekonaniem – „ale jak pięknie nadrabia!”. „Słowa” stały się ciałem, a dokładniej – płytą i teraz już każdy może wyrobić sobie własne zdanie na temat umiejętności wokalnych Roberta Talarczyka – aktora, reżysera teatralnego i dyrektora Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Bo charyzmy nikt nie odważy się zakwestionować. Dwanaście piosenek zarejestrowanych podczas koncertu w Teatrze Rozrywki w Chorzowie (październik 2009) to propozycja nie tylko dla tych, którzy słyszeli już Talarczyka w którymś z muzycznych spektakli – artysta bowiem daje się poznać także jako twórca tekstów (jedynie „Sarajewo” wyłamuje się częściowo z zestawu Talarczykowych utworów – częściowo, bo Robert Talarczyk proponuje tu przecież własne tłumaczenie).

Kilka piosenek teatralni bywalcy poznają bez trudu – poza wspomnianym już „Sarajewem” pojawiającym się w Korezowej „Komecie” (na płycie duet z Ewą Zug) znajdzie się tu „Twoje okno” z „Pomalu, a jeszcze raz!” czy „Pieśń odchodzących bohaterów” ze „Szwejka”. Ale Talarczyk zestawia w „Słowach” utwory różnorodne: melancholijne i nastrojowe liryczne piosenki, kawałki przesycone nutą autobiograficzną i liryką konfesyjną, dowcipne pomysły i literackie spostrzeżenia. Naprawdę trudno powiedzieć, w którym wcieleniu jest najbardziej przekonujący – za to z pewnością dostarczy, obok rozrywki, materiału do przemyśleń – i zadziwi paroma konceptami. Łatwo mu uwierzyć w muzyczne opowieści o nie zawsze szczęśliwej miłości (lub wręcz o rozstaniach i czasem niebanalnie, a czasem zwyczajnie wyrażanej tęsknocie). Słowami maluje Robert proste, zatopione w deszczu, nostalgiczne obrazki i uwodzi słuchaczy niespiesznymi, opartymi na emocjach, poetyckimi wizjami. Od popadnięcia w rutynę i schematyzm chronią Talarczyka – w przypadku smutnych piosenek o damsko-męskich relacjach – pomysły kompozytorów i interpretacje.

Ale przesycone uczuciem utwory o tonacji mollowej stają się w „Słowach” także wymarzonym tłem dla pomysłów niebanalnych. Talarczyk dostrzega, że „w słowach czy w nutach czają się zwykłe cuda”. Wie o tym, co porabiają na co dzień biurowi anieli, zauważa nawet, że „bohaterowie są zmęczeni – bo bohaterów znudził świat […] Herosi ą już niepotrzebni, na bohaterów popyt spadł”. Tekstami, które silnie zakorzenione są w wyobraźni, autor nawiązuje do najlepszych tradycji piosenki literackiej (Magda Umer i Andrzej Poniedzielski w chlip-hopowych rozmowach spopularyzowali na określenie tego typu utworów hasło „piosenki z tekstem”). Jasne, że bywa miejscami wręcz infantylny, kiedy tłumaczy, że zna siedem słów i z nich składa swoje wierszyki – ale przeważają na płycie pomysły, których można Talarczykowi pozazdrościć. Nalazły się w „Słowach” fragmenty lekkie i dowcipne – jak wyznanie „Może jutro” czy czerpiąca z poetyki czarnego humoru „Piosenka trupa”, nadające całości wyrazistego charakteru. Dzieli się wreszcie Robert Talarczyk swoimi prywatnymi przeżyciami i przemyśleniami, prezentując dedykowaną żonie opowieść sprzed zaśnięcia dzieci – czyli „Kołysankę dla Jakuba i Julii”, a także zbiór wspomnień zawartych w finałowym „Wiem, że nic nie wiem”.

Talarczyk zaprasza słuchaczy do świata magicznego, świata, w którym łzy rozczarowania mieszają się z poczuciem szczęścia, a gniew przyćmiewany jest przez ironię. W świecie tym, zmysłowym i kipiącym od uczuć opowiedzianych po królewsku słowa zajmują bardzo ważne miejsce – nie tylko w autotematycznych deklaracjach. Talarczyk-tekściarz bawi się frazami, tworząc słowne dowcipy (nieboszczyk milczy jak grób i wie, że nikt go z grobu nie wykopie), ale i przemycając literackie drobiazgi, które łatwo mogą umknąć przy odbiorze tej płyty („my jesteśmy sobie pisani” – przekonuje bohater w „Witam Panią”, a pisanie – choć w skonwencjonalizowanej frazie, odsyła do tytułu krążka). Autor przechodzi od piosenek-emocji i piosenek-obrazów do cytatów rodem z krainy łagodności (nuty pana Krzysia, co smyczkiem złotym gra), buduje nastrojowe formy i sprawia, że naprawdę trudno oderwać się od słuchania. Zwłaszcza że piosenkom towarzyszą jeszcze improwizowane podczas koncertu komentarze (więc i wielbiciele charyzmy Talarczyka znajdą tu coś dla siebie).

„Słowa” to nie tylko słowa niezwykłe, ale i muzyka. Krzysztof Maciejowski, Andrzej Minkacz i Jiři Toufar sprawili, że wiele utworów zapada w pamięć. Każdy z kompozytorów ma swój rozpoznawalny styl – i każdy proponuje inne spojrzenie na utwory Roberta Talarczyka. Dzięki temu płyta nabiera bardziej zróżnicowanego charakteru, a kompozycje i aranżacje idealnie współgrają z tekstami. Robertowi podczas recitalu towarzyszyli Ewa Zug (pianino, śpiew), Krzysztof Maciejowski (skrzypce, śpiew) i Marek Andrysek (akordeon). Dla Talarczyka najważniejsza jest interpretacja utworów, ale współpracujący z nim artyści sprawili, że płyta jest także niezwykle atrakcyjna pod względem muzycznym.
„Lubię piosenkę, to ważna część mojego życia, ale nie najważniejsza. W pewnym momencie wydawało mi się, że przez muzykę można więcej powiedzieć, że piosenka daje możliwość wyrażenia czystej emocji. Gdy ktoś wychodzi na scenę i śpiewa intrygującą, ciekawą piosenkę, to po drugiej stronie widz, któremu spodoba się melodia i tekst, dużo bardziej emocjonalnie traktuje ten występ, niż gdyby był to normalny monolog” – tłumaczył Robert Talarczyk w jednym z wywiadów. „Słowa” to płyta oryginalna specjalnie dla tych, których znudziły piosenki lekkie, łatwe i pozbawione głębszej treści.


Na zdjęciu: Robert Talarczyk.
Zdjęcie zrobione 6 lutego 2011 podczas recitalu "Słowa" w Teatrze Korez.
Autor zdjęcia: Radosław Ragan

poniedziałek, 21 lutego 2011

Gabriel Michalik: Hamlet w stanie spoczynku. Rzecz o Skolimowie

Iskry, Warszawa 2011.

(Nie)spokojna starość

Chyba mnie ta książka zaskoczyła. A może po prostu rozhuśtała emocje, nie dając szansy na ukojenie? Nie wiem, faktem jest, że „Hamleta w stanie spoczynku” czytałam zachłannie, ale z nadzieją, że zaraz wydarzy się coś, co… nie nastąpiło. Niezwykłe miejsce, które miało się jawić jako raj dla odchodzących ludzi sceny, z troską i atencją opisywane przez Gabriela Michalika, nagle zaczęło ukazywać bardziej przygnębiające oblicze. Emocjonalnie związany ze Skolimowem autor w pewnym momencie pozwolił, by między wierszami pojawiło się trochę goryczy, dość skutecznie odwracającej uwagę od zapewnień, że wszystko w Skolimowie działa w najlepszym porządku.

Skolimów, stworzony jako dom spokojnej starości na początku XX wieku, stał się dziś domem-symbolem. Tu zmarła rok temu świetna autorka tekstów satyrycznych, Stefania Grodzieńska, tu przebywa uwielbiana przez kolejne pokolenia Irena Kwiatkowska. Skolimów ma być rajem na ziemi, najlepszym miejscem na przygotowanie się do ostatniej drogi, przybytkiem nobilitującym – w odróżnieniu od typowych umieralni, w których nikt nie ma czasu na zajmowanie się indywidualnymi potrzebami zniedołężniałych ludzi. Gabriel Michalik, autor tomu, w Skolimowie bywał od dzieciństwa, dobrze poznał struktury jego działania, z wieloma mieszkańcami się zaprzyjaźnił. Tu zakończyły życie dwie jego ciotki, ojciec i macocha. Otwarcie przyznaje się do subiektywizmu, ogromnego zaangażowania emocjonalnego, którego nie chce i nie umie przezwyciężyć. Pisze stylem lekko archaicznym, jakby chciał w ten sposób oddać ducha miejsca.

Sporą część książki zajmuje historia samego Skolimowa – bo to dom, a nie jego mieszkańcy, liczy się w tej relacji. Początkowo Skolimów jawi się jako idea, program dbania o przyszłość samotnych artystów, potem – jako budynek, na który wciąż brakowało pieniędzy (lub, w czasach PRL-u, materiałów). Momentami ma się wrażenie, że ludzie są tu jednak mniej ważni, że istotne jest to, co przetrwa, co przezwycięży śmierć. Autor dosyć skąpo wydziela anegdoty o pensjonariuszach (choć trafiło się kilka smakowitych opowieści, które wywołają żal, że nie z nich składa się tom – i odkryją humorystyczny potencjał Skolimowa), stara się też nie faworyzować konkretnych osób, mimo iż wiadomo, że nie da rady opisać wszystkich. Dużo miejsca przeznacza za to dla tych, którzy zdecydowali się służyć schorowanym, jakby chcąc zareklamować Skolimów.

Bo kiedy Gabriel Michalik zabiera się za portretowanie osób, wymyka mu się gdzieniegdzie melancholią podszyte spostrzeżenie. Niby raj – a przecież regulowanie międzyludzkich relacji w tej lokalnej społeczności życie wielu zamienia w przykrą wegetację. Najcięższe walki ludzie muszą toczyć w samotności: namacalna wręcz jest tragedia reżysera, który przybył do Skolimowa, by braku ludzi uniknąć – z niewiadomych przyczyn wykluczony ze społeczności, nie ma szans na towarzystwo, jakiego pragnął. Dramatyczna staje się walka dawnego tancerza – z wypadającą sztuczną szczęką. I wizja pary, która w przeszłości rozstała się, a dziś nie wykorzystuje okazji, by wyjaśnić sobie, choćby na korytarzu, co było tego rozstania przyczyną – a nie może od siebie uciec poza granice domu. Autor przytacza na końcu książki skrótowe charakterystyki tych, którzy już odeszli – szkoda, że nie stworzył dodatkowo rejestru aktualnych pensjonariuszy Skolimowa: chciałoby się czytać jeszcze, tyle że może w pogodniejszym tonie. Gra pozorów, którą Michalik odsłania, doskonale wpisuje się w najzwyklejszy ludzki lęk przed starością. Autor „Hamleta w stanie spoczynku” nie udaje, że odchodzenie może być powodem do zadowolenia – ale jednocześnie pociesza: są miejsca, w których naprawdę dba się o staruszków. Prawdziwe piekło, jak u Sartre’a, fundują im tylko inni.

niedziela, 20 lutego 2011

Liz Elwes: Ekodziewczyny

Akapit Press, Łódź 2011

Moda i szkoła

Poppowieści dla nastolatek cieszą się nieustającym powodzeniem – nic dziwnego, tematyka w nich poruszana dokładnie odpowiada zapotrzebowaniom czytelniczek, a autorki dokładają starań, by uwiarygodnić tekst i sprawić, żeby bohaterki tego typu lektur jawiły się odbiorczyniom jako świetne przyjaciółki. Nastawienie na codzienność dziewczyn i połączenie jej z wiarygodną narracją sprawia, że poppowieści często układają się w serie, przypominające młodzieżowe seriale obyczajowe. Liz Elwes w swoim cyklu „Dziewczyny z klasą” dla młodszych nastolatek do tradycyjnej (powoli klasyczniejącej) fabuły dodaje jeszcze garść porad na temat mody i urody, nawiązując tym samym do stylu kolorowych czasopism.

Carrie, Rani, Chloe i Maddy to przyjaciółki, które mogą na siebie liczyć w każdej sytuacji – i z racji wzajemnego oddania także w rozmaite tarapaty wpadają razem. Usiłują zdobyć pieniądze, by iść na koncert ulubionego zespołu, lecz gdy ich przedsięwzięcie kończy się fiaskiem, nie mają zbyt wiele czasu na rozpacz: w szkole bowiem pojawia się – na zastępstwie z geografii – niezwykły nauczyciel, pan Trent. Pan Trent szybko podbija serca wszystkich dziewczyn – gdy wychodzi na jaw, że jest zaślepionym troską o losy planety ekologiem, wszystkie nastolatki rezygnują z makijażu i wyzywających strojów. Już niebawem pan Trent wyruszy z bohaterami na szkolną wycieczkę. Komu uda się zdobyć jego uznanie?

Książka utrzymana jest w formie dziennika Carrie, co oznacza przefiltrowanie warstwy fabularnej przez codzienność nastolatki: w opowieści pojawi się wiele stylizowanych na naturalne spowalniaczy akcji: czasem mama zawoła gdzieś bohaterkę, innym razem przeszkadzać jej będzie siedząca obok w szkolnym autokarze Rani (a pisemne, jednostronne kłótnie z Rani, to stały element „Dziewczyn z klasą” i czynnik humorystyczny jednocześnie). Relacja po faktach nie jest nigdy oddalona od nich na tyle, by wprowadzać próby uporządkowania wydarzeń, dziewczyna opowiada o swoich przygodach emocjonalnie – i wesoło. Często wtrąca typowe dla nastolatek komentarze, które – z racji tego, że nie są zakorzenione w języku – budować będą między postacią a czytelniczkami opartą na porozumieniu więź. Carrie jest przy tym święcie przekonana o słuszności własnych poczynań, nawet gdy całe otoczenie zwraca jej uwagę na nieuchronne i przykre konsekwencje. Nie widzi nic złego w podkradaniu hamburgerów z domu, by sprzedać je w szkole, ani w próbach wyswatania nieśmiałej koleżanki z chłopakiem, którego uważa za dobrego na pierwsze randki. Wtyka nos w nieswoje sprawy niemal bez przerwy – ale czyni to z wdziękiem, odbiorczynie polubią ją właśnie za naturalność i nieidealną postawę. Na dalszym planie znajdują się tym razem kwestie miłosne: Carrie znalazła swojego ukochanego (w książce jest on odsunięty do tła), ale jedna z dziewczyn zachowuje się nieuczciwie, szantażem emocjonalnym trzymając przy sobie pewnego kolegę. Ten antywzór godny jest tu uwagi.

Porady, dotyczące urody i mody, zamieszcza Liz Elwes pod koniec każdego rozdziału, wyodrębnione krojem czcionki i symbolem graficznym. To wskazówki, które mają także uwiarygodnić świat przedstawiony i przyciągnąć młode odbiorczynie do lektury. Lekkie, łatwe i przyjemne czytadła, wstrzelające się w świat dziewczyn zainteresowanych przede wszystkim wyglądem i chłopakami to odpowiedź na rynkowe zapotrzebowanie. Wiadomo, że produkowane seryjnie książki nie są arcydziełami literatury, ale zapewnią czytelniczkom rozrywkę, a przecież o to właśnie chodzi.


sobota, 19 lutego 2011

Piotr Rowicki: Przygody kota detektywa

Wilga, Warszawa 2011.

Trudne sprawy

Jak zachęcić malucha do lektury? Najlepiej – proponując mu historię niebanalną i wciągającą, zwięzłą – żeby nie zmęczyła – a przy tym oryginalną i kryjącą w sobie możliwą do rozwiązania tajemnicę. Z tego przepisu skorzystał Piotr Rowicki, pisząc dla dzieci „Przygody kota detektywa” – zestaw drobnych opowiadań, w których sympatyczny i przenikliwy koci bohater rozwiązuje skomplikowane w bajkowym świecie zagadki. Mruczysław Pazur potrafi obserwować i wyciągać ze swoich obserwacji trafne wnioski – dzięki temu nie istnieją dla niego sprawy nie do rozwiązania, a dzieci otrzymają serię zgrabnych historyjek, pobudzających ciekawość – i wyobraźnię, bo Rowicki nie posługuje się powtarzanymi wielokrotnie schematami, ale wymyśla atrakcyjne podwórkowe problemy.

Mruczysław Pazur, kiedy trzeba, potrafi zaczaić się na przestępcę i wykryć sprawcę znikania mleka z miseczki kota Frykasa. Odnajdzie zaginioną podkowę małomównego konia Zygmunta, chociaż wydobycie informacji z poszkodowanego nie należy do najłatwiejszych. Mało tego! Dla przerażonego psa Arnolda sprawdzi, kto ukrywa się w przebraniu ducha (i jaki ma w tym cel). Pocieszy krowę Melanię, której zginęła cała drogocenna biżuteria – razem z mężem (na szczęście nie stało się nic złego, po prostu byczek Feliks zapragnął mieć prawdziwego harleya). Czasami będzie musiał poprosić o pomoc przyjaciół – na przykład wtedy, kiedy spotka… wielbłąda, który zna tylko arabski. Widać zatem, że na nudę nie będzie tu miejsca. Kot Mruczysław w roli detektywa sprawdzi się znakomicie – a o jego talencie do dedukcji dowie się całe otoczenie.

Piotr Rowicki stawia na odważne fabułki i odkrywcze rozwiązania. Pozwala swoim bohaterom na przejmowanie zachowań ze świata ludzi (marzenie byka o własnym motocyklu) lub czerpie pomysły z kreatywnego absurdu (oryginalne zastosowanie dla podkowy), sięga po klasyczne dla kryminałów struktury (przyłapanie na gorącym uczynku złodzieja mleka). Każde opowiadanie z tomu wykorzystuje inne schematy, dzięki czemu dzieci otrzymują serię historyjek, które szybko się nie znudzą, a autor uniknie przewidywalności. W „Przygodach kota detektywa” pojawia się oczywiście humor – Rowicki ostrożnie na razie próbuje iść w ślady Grzegorza Kasdepke i Marcina Małasza, jeszcze nie do końca wierzy w ożywczą moc śmiechu, ale już proponuje lekkie dowcipy („tigu-tigu” zamiast gorszych wyrazów, kot znany ze swego wegetarianizmu, przez co nie boją się go myszy, bezbudny pies, byczek łagodny jak baranek – takich żartobliwych drobiazgów nie ma w tomie zbyt wiele, z reguły dwa lub trzy naprawdę udane trafiają do jednego tekstu – ale ważne, że są i ożywiają narrację.

Za to na początku Rowicki trochę przesadza z trudnymi dla maluchów wyrazami, których znaczenie nie zostaje w tekście wyjaśnione – i o ile dorośli docenią grę słów: „Zna się na daktyloskopii i… na słodkich daktylach”, o tyle już dla dzieci pierwszy człon w tej charakterystyce pozostanie niejasny. Tak samo jak pytanie bohatera „czy dobrze konkluduję”. Jeśli tom ma być przeznaczony także dla tych odbiorców, którzy dopiero uczą się czytać, lepiej było zrezygnować z podobnych eksperymentów – i z czasem Rowicki usuwa je z narracji. To dobra decyzja, w przeciwnym razie mógłby zniechęcić nie tylko małych odbiorców do książek – ale i ich rodziców, do wspólnego z pociechami czytania.

Książka przykuwa wzrok i wyróżnia się na półce za sprawą kolorystyki – i ładnych, bajkowych rysunków Marioli Budek. Ilustratorka zdecydowała się na postacie sympatyczne i, sądząc po pyszczkach, stosunkowo młode. Kot detektyw wygląda u niej jak mały kotek, przebrany w odpowiedni, dodający powagi i konwencjonalny strój – to uświadomi dzieciom, że znalazły się w świecie specjalnie dla nich przygotowanym. Szaty graficznej i całego wydania można Wildze pogratulować.

piątek, 18 lutego 2011

Tadeusz Czekalski: Bułgaria

Trio, Warszawa 2010.

Historia konfliktów

Dylematem wielu historyków jest przyjęcie odpowiedniej perspektywy narracyjnej – wyważenie proporcji między pracą badacza a literackością, która wpływa na odbiór tekstu. Tadeusz Czekalski zdecydował się na chłodny, obiektywny dyskurs, by przybliżyć odbiorcom współczesne dzieje Bułgarii. W serii wydawnictwa Trio „Historia państw świata w XX i XXI wieku” proponuje kolejny już tom, charakteryzujący specyfikę bułgarskiego narodu.

Czekalski rezygnuje z popularnonaukowego czy lekkiego stylu, nie stara się też o budowanie dramaturgii tam, gdzie – z uwagi na przebieg wydarzeń byłoby to możliwe. Nie próbuje także oceniać wagi decyzji politycznych czy stosowanych przez przedstawicieli narodu rozwiązań, przyjmuje opcję z prezentowaniem zjawiska i wyliczaniem jego konsekwencji. Najlepiej widać to w przypadku przedstawienia przebiegu wojen – najpierw konfliktów bałkańskich, potem – drugiej wojny światowej – Czekalski zatrzymuje się na suchych danych, datach i faktach. Nie ma czasu na przeprowadzanie skomplikowanych analiz i interpretacji, nie ma miejsca na wielostronny ogląd sytuacji. „Bułgaria” to tom skondensowany, akademicka esencja dziejów jednego kraju.

Rozpoczyna się ta książka od ogólnych informacji geograficznych i skrótowego, chociaż nie pobieżnego, rysu historycznego – tu w końcu ma miejsce początek budowania tożsamości narodowej, jak się potem okaże – kluczowej dla zrozumienia dziejów całego kraju. Czekalski umiejętnie łączy przemiany polityczne z opisem organizacji życia kulturalnego. Właściwą opowieść inicjuje rok 1885 – od tej pory autor opisywać będzie historię nowoczesną. Warto zwrócić uwagę na wyważenie proporcji – badacz stara się poświęcać tyle samo miejsca na fakty z życia politycznego (te, które miały znaczenie na arenie międzynarodowej oraz – istotne w perspektywie kraju), na przemiany ekonomiczne i zjawiska kształtujące gospodarkę kraju, na przekrój demograficzny i statystyki, dotyczące mniejszości narodowych – to zagadnienie szczególnie istotne tam, gdzie strefy konfliktów między bułgarską i niebułgarską ludnością zaważały na losach państwa. Nie ma sensu przywoływanie tutaj konkretów – ale z czasem Czekalski zaczyna sięgać do elementów, które z pewnością zainteresują nawet zwykłego czytelnika, przyjmując, że taki zechce po nietypową lekturę sięgnąć – jak na przykład charakterystyka pierwszych studentek i, ogólniej, środowiska kobiecego. Pojawia się tu i problem antysemityzmu przed wojną, i konflikty na tle wyznaniowym. Autor przedstawia budowę socjalistycznego miasta (ciekawostką będzie wizja nowoczesnego małżeństwa, poprzedzająca opis polityki rodzinnej – znalazło się zatem w tomie miejsce i na dawkę obyczajowości). Dochodzi wreszcie Czekalski do zagadnienia bliższego polskim odbiorcom – do sfery turystyki. Każdy opisany element zamyka rozdziałem syntetyzującym zdobycze kultury – opowiada o literaturze, teatrze i muzyce (ciekawe, ilu czytelników przed lekturą potrafiłoby wymienić bułgarskie zespoły rockowe?).

Tadeusz Czekalski proponuje publikację specjalistyczną, ale przynoszącą wiele interesujących wiadomości, rzeczową i konkretną, a miejscami lekko ocieplaną – między innymi przez sięganie do biografii i wspomnień opisywanych ludzi. To podręcznik utrzymany w klasycznym stylu, przesycony danymi – dobre źródło wiedzy, trudniejsza lektura podręczna.

czwartek, 17 lutego 2011

Stanisław Szukalski: Niemy Śpiewak. The Mute Singer

Mimochodem, Lublin 2010.

Koncert

Istnieją literackie miniatury o tak ogromnym nasyceniu emocjonalnym, silnym plastycznym ukształtowaniu, kipiące od trudnej do sprecyzowania, ale działającej na odbiorców poetyckiej magii – że błędem byłoby umieszczanie ich w wydawnictwach zbiorowych. Do takich tekstów bez wątpienia należy „Niemy Śpiewak” Stanisława Szukalskiego – opowiadanie, które od pierwszych słów wprowadza czytelników w zaczarowany – choć nie do końca arkadyjski – świat dzieciństwa. Złożone z sugestywnych obrazów i pełne nie do końca wydobywanych dźwięków, odurza podczas lektury tak, że pytanie o jego autobiograficzny charakter, stawiane przez badaczy, traci sens. Szukalskiego, przynajmniej w „Niemym Śpiewaku” nie można poddawać bezdusznym analizom: wystarczy zagłębić się w hipnotyzującą narrację.

Mały tomik wydawnictwa Mimochodem zawiera oryginalny tekst opowiadania (w języku angielskim), polski przekład dokonany przez Krzysztofa Jaskułę, biograficzny szkic autorstwa Lechosława Lameńskiego i wstęp do analiz językoznawczych, napisany przez tłumacza. Całości dopełnia jeszcze krótkie i treściwe wprowadzenie od wydawcy oraz – seria prac plastycznych Stanisława Szukalskiego, wkomponowanych w cały tom. Wydawać by się mogło, że przy tej ilości komentarzy i czynników odwracających uwagę od dzieła, istotnych przecież, bo Szukalski jest artystą zapomnianym – zwłaszcza w literackich poszukiwaniach – zginie gdzieś drobny utwór, w przeciwnym celu umieszczony w osobnej publikacji. Tymczasem „Niemy Śpiewak” nie zawodzi: natychmiast z rozpoczęciem czytania zaczyna nabudowywać się odbiorcom wizja pięknego, bezpowrotnie utraconego doświadczenia, w którym przyziemność miesza się z niezwykłością. Kilkuletni chłopiec odkrywa dopiero świat – jego uwagę przyciągają przede wszystkim rozmaite odstępstwa od zaobserwowanej już norm, najbardziej barwne wydają się te postacie, które zachowują się niezgodnie z konwencjami dorosłej rzeczywistości – a więc i te, które przez swoje zdziwaczenie stają się najbliższe dziecięcemu postrzeganiu otoczenia. Dla dziecka kuszące okazuje się zawarcie znajomości z ludźmi wyklętymi ze społeczeństwa. Maluch zafascynowany jest jednym z żebraków, zwanym Organistą – złamanym psychicznie człowiekiem, uosobieniem dziwactw i słabości, oraz Niemym Śpiewakiem – mężczyzną, którego niezwykłe koncerty chłopiec na zawsze zachował w pamięci.

Szukalskiemu udało się w tych sylwetkach, rozjaśnianych naiwną ufnością dziecka-wrażliwca-artysty zawrzeć kwintesencję sztuki. Jednocześnie zaproponował też czytelnikom prozę niemal namacalną, pełną zmysłowych doznań, zwielokrotnionych jeszcze przez kolejne wcielenia (czy: etapy życia) głównego bohatera. W całym artystycznym rozedrganiu jest jednak Szukalski niewiarygodnie wręcz precyzyjny – jego żabi koncert, choć składa się z kilku zaledwie gestów wirtuoza, owianych aurą tajemniczości (dostępny jedynie dla wybranych zdaje się być swoistym literackim sacrum), to przecież odtworzony jest przez bohatera-narratora w sposób, który nie pozostawia miejsca na obojętność.

Przepuszczanie tej oryginalnej lektury przez filtry intertekstualności czy językowych eksperymentów (których przecież żaden przekład oddać nie może) wydaje mi się pozbawioną sensu czynnością. O wiele lepiej dać się upoić rytmem niezwykłych, lirycznych fraz i przeżyć za sprawą tej opowieści coś niepowtarzalnego.

środa, 16 lutego 2011

Maria Ulatowska: Sosnowe dziedzictwo

Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.

Romans optymistyczny

Było „Rozlewisko”, było „Uroczysko”, a teraz jest „Sosnowe dziedzictw”. Po serii powieści naśladujących Grocholę pojawiła się moda na spokojniejsze emocje i bardziej pewne happy endy. Maria Ulatowska oryginalna nie jest, ale zwolenniczki znajdzie bez większego trudu, bo pisze tak, by swoją powieścią zapewnić odbiorczyniom wrażenie idylli i spełnianych marzeń. Tego uczucia nie zmieni nawet ogromna liczba tragedii w przeszłości – Ulatowska część bohaterów (a dokładniej przodków bohaterki) wprowadza na scenę tylko po to, by zaraz ich uśmiercić – z pomocą przychodzi jej przesunięcie retrospektywnych obrazów do czasów końca drugiej wojny światowej. Dzięki czasowemu dystansowi może Ulatowska bez konsekwencji pozbawiać życia członków rodu – co doda tylko charakteru Sosnówce, dworkowi, odziedziczonemu przez Annę Towiańską.

W 2009 roku bohaterka ta przejmuje rodzinną posiadłość i przybywa do małego miasteczka, by obejrzeć osławiony dworek. To idealne miejsce, by rozpocząć nowe życie – rodzice Anny zginęli w wypadku samochodowym, kobieta rozstała się z mężem i nic już nie przeszkadza jej w przeprowadzce. Zwłaszcza że Anna Towiańska błyskawicznie zjednuje sobie mieszkańców Towian, począwszy od nietypowego samozwańczego parkingowego, groźnego Dyzia, zakończywszy na mecenasie. Poza tym Anna znajduje porzuconego psa, którego nazywa Szyszką i… zdobywa serce pewnego weterynarza. Do czasu zresztą, bo Marii Ulatowskiej nagle w pewnym – niezbyt dobrym dla fabuły – momencie zachciewa się zmienić reguły gry i poprzestawiać relacje między postaciami.

Anna Towiańska jest córką Anny Towiańskiej i wnuczką Anny Towiańskiej (i naprawdę nie rozumiem, skąd w autorce takie upodobanie do konsekwencji w tym wypadku). Pierwsza Anna Towiańska, przedstawiona szkicowo w rozdziale, przenoszącym czytelniczki do 1944 roku, niemal natychmiast ginie, ukrywając w ostatniej chwili nowo narodzoną córkę. Ulatowska przeskakuje w czasie i przestrzeni, od roku 1944 i 2009 przenosi się do lat dziewięćdziesiątych XX wieku i w krótkich ujęciach pokazuje losy różnych związków, szczęśliwych miłości i spełnionych zwykle nadziei. Te achronologiczne migawki wprowadzają przyjemne urozmaicenie i intensyfikują dość schematyczną, baśniową teraźniejszość. U Ulatowskiej wszyscy kochają się mniej lub bardziej szczęśliwie, pojawia się nawet sympatyczna para gejów (tu plus dla autorki, nie ma się wrażenia, że chodziło o zaakcentowanie nowoczesności lub tolerancji, sylwetki przyjaciół Anny są wyraziste i budzą ciepłe uczucia). Bohaterkę, która jest przepiękną kobietą, podrywają wszyscy, niektórzy skutecznie – ale Anna jest niczym kochana przez wszystkich księżna, nie można jej niczego zarzucić.

A właściwie można, jedno. To polonistka – a według autorek czytadeł każda polonistka musi podkreślać swoje wykształcenie przez wytykanie błędów językowych innym. Nie wiem, skąd ta maniera, ale nie pierwszy to raz, kiedy twórczyni specjalnie kreuje postacie mówiące źle – by natychmiast w dialogach wprowadzać dydaktyczne poprawki. Dla edukowania społeczeństwa? Dla rozdmuchania warstwy tekstowej? Dla pokazania własnych kompetencji językowych? Nie wiem, dość powiedzieć, że sama Maria Ulatowska bez grzechu nie jest – wprowadza do tekstu zbyt dużo zdrobnień (łącznie ze znienawidzonymi już przez wielu odbiorców „pieniążkami”), a część określeń, z których przenośnego bądź kolokwialnego znaczenia korzysta, ujmuje w cudzysłów. Tyle jeśli idzie o spory językowe.

Poza drobnymi wahaniami stylu i potężnym zaburzeniem kompozycyjnym pod koniec tomu (nie oszukujmy się, przeciętna wielbicielka optymistycznych powieści obyczajowych z wątkiem romansowym bez trudu daruje autorce te niedopatrzenia) jest „Sosnowe dziedzictwo” książką, która ma szansę stać się bestsellerem. Nie sądzę, żeby komukolwiek – przynajmniej z grupy docelowych czytelników – przeszkadzała wtórność motywów.


wtorek, 15 lutego 2011

Roger von Oech: Kreatywność. Możesz być bardziej twórczy!

Galaktyka, Łódź 2009.

Twórca na co dzień

Wśród rozmaitych poradników, dotyczących samorozwoju, kwestia kreatywności jest jednym z częściej poruszanych zagadnień. To pojęcie, które zrobiło w ostatnich czasach zawrotną karierę, nic więc dziwnego, że co jakiś czas pojawiają się na rynku wydawniczym pozycje, mające pomóc w nauce kreatywnego myślenia. Publikacja Galaktyki wydaje się jedną z bardziej udanych książek tego typu – zwłaszcza dla nieprzekonanych do regularnych ćwiczeń i stymulacji wyobraźni. Roger von Oech koncentruje się bowiem w „Kreatywności” nie na serii zadań do wykonania, a na przełamywaniu psychologicznych blokad, utrudniających większości zwykłych czytelników stosowanie w praktyce co barwniejszych rozwiązań. Blokad tych wymienia autor dziesięć i w kolejnych rozdziałach próbuje wyliczyć korzyści płynące z pokonania myślowych schematów – oraz podpowiada, jak do tego doprowadzić.

Książka napisana została zgodnie z retoryką sukcesu popularnych poradników marketingowych, nikogo więc nie powinny dziwić ani próby poszerzania kręgu odbiorców, ani przekonywania o sensowności korzystania z zawartych w tomie porad. Ale Roger von Oech odnosi się także do stylu znanego z publikacji psychologów, dużo miejsca poświęca na opisy rozmaitych doświadczeń – i własnych przemyśleń. Wszystko po to, by jego książkę czytało się z ciekawością. Czynnikiem przyciągającym do lektury będzie bez wątpienia także przyjęta przy rozwiązywaniu zadań logicznych strategia – odpowiedź na stawiane na początku rozdziału pytania zostaje z reguły wtopiona w narrację, co stanowi zachętę do śledzenia tekstu. Roger von Oech proponuje – nie mogło być inaczej – kilka ćwiczeń, pomagających w rozwijaniu wyobraźni, ale nie zachęca do ciągłego ich rozwiązywania, nie przekonuje, że tylko powtarzanie kilku twórczych zadań pozwoli stać się bardziej kreatywnym (chociaż w publikacjach tego typu podobne myślenie zwykle przeważa) – sam sposobu na zwiększenie twórczego potencjału upatruje w przełamaniu starych przyzwyczajeń, zabójczych dla oryginalności.

Autor podsuwa odbiorcom parę nietypowych metod na pokonanie rutyny – co ważne, nie wymagają one zbyt wielkiego wysiłku i mogą być stosowane nawet przez największych sceptyków. Namawia do zabawy, zamienia proces wymyślania w nowych rozwiązań w dobrą rozrywkę – chociaż w proponowanych przez niego odpowiedziach do zadań owego pierwiastka nieskrępowanej konwencjami radości trochę zabrakło – przypuszczam, że to ustępstwo miało swoje źródło w sferze konserwatywnego mimo wszystko kręgu odbiorców – a szkoda, bo w absurdzie, rządzącym się nieubłagalną logiką, najlepiej widać humorystyczne aspekty kreatywnej pracy.

Walka z instynktem stadnym to jeden z ciekawszych punktów na psychologicznej mapie blokad – brak chęci do naśladowania tłumu, szukanie drugiej prawidłowej odpowiedzi, posługiwanie się metaforami – to wszystko sprawia, że wskazówki Rogera von Oecha mogą trafić na żyzny grunt. Uświadomienie sobie przyczyny własnych ograniczeń to przecież pierwszy krok na drodze do efektywnego rozwoju – a autor „Kreatywności” zadbał o to, by odbiorców pociągała zarówno prostota porad z książki, jak i ich skuteczność. Publikacja ta z pewnością nikomu nie zaszkodzi, za to wielu osobom uświadomi podstawowe trudności, płynące bezpośrednio z braku odwagi do zachowania indywidualnego stylu. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, bo Roger von Oech bezlitośnie obnaża słabe punkty ludzi. Na szczęście od razu podsuwa recepty…


poniedziałek, 14 lutego 2011

Urszula Jarosz, Jerzy Gracz: Ona i on. Całkiem zwyczajna historia

Muza SA, Warszawa 2011.

Zwyczajny romans

W zasadzie na tytule tomu „Ona i on. Całkiem zwyczajna historia” można by recenzję zakończyć. Urszula Jarosz i Jerzy Gracz tworzą bowiem opowiastkę z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych (w dodatku w jednym miejscu wplatają w narrację cały traktat na temat wyższości czytadeł nad literaturą, która udaje ambitną) – z której nic nie wynika. To książka, po którą sięgnie się z przyjemnością dla zabicia czasu, chociaż miejscami bywa dość naiwna, a czasem – przegadana.

Czynnikiem, który tę powieść wyróżnia, jest podwójna narracja. Ciężar opowiadania spoczywa raz na niej, raz na nim, przy czym nie zawsze oboje komentują te same wydarzenia (zdarza się, że nowa partia tekstu zaczyna się od oceny zjawiska z perspektywy drugiej strony, ale na szczęście nie będzie to regułą, autorzy nie nadużywają pomysłu, za to zgrabnie wymieniają się w procesie przedstawiania całej historii. Historii utrzymanej w konwencji serialu obyczajowego: ona i on wpadają na siebie, zaczyna między nimi iskrzyć, ale sielankę raz po raz przerywają głupie problemy i trudności: a to on jest zazdrosny, bo nie wie, że ona ma syna, i przypuszcza, że kobieta traktuje go jak zabawkę, a to ona cierpi męki, bo widzi przy nim piękną asystentkę, która nie nosi stanika (co zostało w tekście podkreślone naprawdę wiele razy), a to on ma dosyć rywalizowania z jej zainteresowaniami, a to ona spotyka się z adoracją ze strony kolegi… Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że aranżowane przez Jarosz i Gracza scenki, które mają budować napięcie, są w istocie bardzo przewidywalne: już w chwili nakreślenia nowej sytuacji czytelnicy – w odróżnieniu od bohaterów – będą wiedzieli, do czego autorzy zmierzają. To dość irytujący element w książce, po którą sięga się dla przyjemności.

Nie wiem, czy autorzy podzielili się rolami tak, by oznaczyć siebie w narracji (to jest czy partie Kaśki pisała Urszula Jarosz, a partie Andrzeja – Jerzy Gracz), czy współpraca twórcza przebiegała inaczej, dość stwierdzić, że o ile on w swojej historii jest raczej stereotypowy (pomijając moment ignorowania asystentki, tu wierność wykracza poza konwencję), o tyle jej opowieści, zwłaszcza skupione wokół motywów seksu, wybrzmiewają, jakby były wyjęte z jego marzeń. W ten sposób Jarosz i Gracz tracą trochę na wiarygodności i tworzą dysonans, który powinien rzucić się w oczy odbiorczyniom. Ma się też podczas lektury wrażenie, że autorzy zbyt szybko pozwolili swoim bohaterom na nawiązanie bliskich relacji i rozpoczynają swoją książkę w punkcie, w którym każda udana baśń powinna się skończyć. Drażnią więc potem kolejnymi kłótniami, z których w szerszej perspektywie nic nie wynika, bohaterowie miotają się po świecie trochę chaotycznie, chociaż z wyraźnie akcentowanym optymizmem – nieuzasadnionym w końcu, lecz zauważalnym.

Urszula Jarosz i Jerzy Gracz próbują wzbogacić opowieść, wprowadzając do niej kreatywne pasje i zajęcia swoich postaci. On pracuje nad scenariuszami filmowymi (chociaż aktualnie raczej chałturzy przy mniej ambitnych produkcjach), ona jest fotografikiem, a w wolnych chwilach uwielbia chodzić po górach. Fragmenty, w których zamiast stanów emocjonalnych i scen sam na sam pojawiają się przebitki z tych mniej standardowych zajęć wychodzą książce na dobre, czyta się ją lepiej.

„Ona i on. Całkiem zwyczajna historia” to poprawne czytadło (bez euforycznego kwalifikatora, z jakim do tego określenia podchodzą autorzy) – dobre na nudne i długie wieczory, chociaż w niektórych fragmentach zbyt zachowawcze. Ale jak na powieść obyczajową dla pań – też całkiem znośne.


niedziela, 13 lutego 2011

Marta Newelska: Piękni, młodzi, kosztowni. Męskie praktyki homoseksualne w Japonii okresu Edo (1600-1868)

Trio, Warszawa 2011.

Mężczyzna i chłopiec

Tytuł tomu Marty Newelskiej, wydanego w serii „Oblicza Japonii”, może część czytelników przyciągnąć do lektury w nadziei na poszukiwanie udowodnionego naukowo skandalu, a część odstraszyć przez szczegółowe precyzowanie tematu. Ale „Męskie praktyki homoseksualne w Japonii okresu Edo (1600–1868)” to publikacja, która daleka jest od oceniania postaw i zachowań mężczyzn, a homoerotyzmu nie traktuje w kategoriach zboczenia, nie gloryfikuje go i nie czyta przez pryzmat plotki. To rzetelna prezentacja zjawiska, wzbogacona o porównanie z europejskimi standardami, mocno osadzona w tekstach źródłowych i napisana chłodnym, obiektywnym językiem, zaspokajająca ciekawość i atrakcyjna także dla zwykłych czytelników – co nie jest przecież oczywiste w tego typu książkach.

O swojej postawie badawczej Marta Newelska pisze zresztą we wprowadzeniu, odpowiednio przygotowując odbiorców do lektury. Od początku widać połączenie naukowego (choć nie przeintelektualizowanego) dyskursu z lekkim piórem. Dla Newelskiej homoseksualizm okresu Edo nie jest powodem do odczytywania tekstów dawnych przez pryzmat queerowych teorii. Autorka staje się rzeczywistym tłumaczem, zajmuje się międzykulturowym przekładem, żeby przybliżyć czytelnikom zjawisko egzotyczne i łatwe do nieprzemyślanego komentowania. Zdaje sobie sprawę, że nie da się zrozumieć praktyk homoseksualnych uwarunkowanych kulturowo bez głębszego poznania kontekstu – opowiada zatem o zachowaniach mężczyzn, nakreślając całą perspektywę. Sięga po porównania ze starożytną Grecją i – ogólniejsze analogie z Europą – czasem trudne do uchwycenia; ale i bez tego wystarczająco dobrze nakreśla panoramę obyczajową dawnej Japonii. „Piękni, młodzi, kosztowni” to tom, który przemienia się z naukowego opracowania w barwną lekturę, utrzymaną w ryzach naukowości.

Newelska sprawdza przede wszystkim, na czym polegały owe homoerotyczne praktyki – ukazuje je jako relacje między dorosłymi mężczyznami a ich uczniami, nastoletnimi chłopcami. W związku z tym musi wyjaśnić, dlaczego tych stosunków nie należy traktować w kategoriach pedofilii. Sprawdza, jakie były przyczyny nawiązywania się tego typu intymnych kontaktów, ale nie traci z oczu faktu, że „bohaterowie” tych związków utrzymywali także stosunki heteroseksualne. Tłumaczy, dlaczego miłość fizyczna między mężczyznami wydawała się ciekawsza i warta uwagi. Do tego komentuje przyzwolenie społeczeństwa, znajdując przekonujące argumenty.

Co ważne i udane – Marta Newelska zaspokaja ciekawość czytelników natychmiast po pojawieniu się u nich wątpliwości i pytań. Idealnie wręcz przewiduje kierunki lekturowych poszukiwań. Zatrzymuje się na przykład na sprawach estetyki (m.in. przebieranie chłopców w damskie stroje), przyszłości młodych kochanków, postawy ich rodziców, odczuć chłopców i późniejszych zachowań. Porusza temat zdrady, kontroli obyczajów i prostytucji, która miała zapewnić w wypranym z romantyzmu okresie Edo namiastkę uczucia – tu Newelska nie ograniczyła się do śledzenia prostytucji męskiej, lecz nawiązała także do postaw kurtyzan. Połączyła ten motyw z tradycjami teatru kabuki, przedstawiła interpretację jednego z opowiadań. Zwraca uwagę na kwestie terminologiczne i na drobiazgi – dzięki precyzji myślowej udało jej się nawet zaprezentować ceny usług męskich i damskich prostytutek, czy pokazać przebieg spotkania.

Udało się odrzucić autorce niezdrowe podejście do tematu, pełne sensacyjności i łatwo ferowanych wyroków. Jej książka jest przekonująca i pełna ciekawych informacji, napisana tak, że trudno się od niej oderwać. Newelska nie krytykuje opisywanych postaci, zachowuje emocjonalny dystans, a mimo to wydaje się być mocno zaangażowana w temat. Potrafi pisać zajmująco i na żadnym etapie opowieści nie zanudzi czytelników. „Piękni, młodzi, kosztowni” to jedna z tych publikacji naukowych, które spodobają się także szerszemu gronu czytelników.

sobota, 12 lutego 2011

Stefan Wiechecki (Wiech): Mąż za tysiąc złotych

Etiuda, Kraków 2005

Sławkowi J.



Szufladkowanie i nadawanie wygodnych dla publiczności literackiej etykietek wyrządziło Stefanowi Wiecheckiemu podwójną krzywdę. Zaklasyfikowanie go jako satyryka – czy pisarza rozrywkowego – zepchnęło go z panteonu wybitnych i poważnych, powszechnie szanowanych twórców, a zwrócenie uwagi na język jego opowiadań, podkreślanie gwarowości i wyczulenia na uliczne dialekty odstraszało tych czytelników, którzy nie mieli ochoty na zabawę w deszyfrowanie znaczeń. W ten sposób Wiech zaistniał wprawdzie w zbiorowej świadomości i funkcjonuje w niej do dziś, ale – co rzadkie – w oderwaniu od swoich dzieł. Innymi słowy, wielu znajdzie się takich, którzy będą umieli umiejscowić tego autora w czasie i przestrzeni, ale o wiernych czytelników będzie wśród nich trudno.

„Mąż za tysiąc złotych”, czyli sądowe opowiadania żydowskie – w edycji Etiudy trzeci tom Wiechowskich opowiadań przedwojennych – to książka, której, w odróżnieniu od wielu satyrycznych publikacji, nie da się przeczytać jednym tchem nie ze względu na objętość (właściwa część książki liczy 285 stron, to jest przeszło 160 opowiadań), a z uwagi na ładunek komizmu w tych tekstach zawarty. Literackie miniaturki, które wymykają się genologicznym kwalifikatorom bawią do łez, choć świat w nich sportretowany od dawna już nie istnieje. Wiecha najlepiej czytać powoli, smakując każdy tekst z osobna, z każdego utworu, będącego esencją satyry obyczajowej, płynącej z celnych obserwacji, wydobywać kolejne dowcipy i cieszyć się wnikliwymi spostrzeżeniami twórcy. Warto raz po raz zagłębiać się w kreślone przez Wiecha karykaturalne scenki, by odkrywać językowe zabawy i… spory bohaterów, przekute na humor tak umiejętnie, że niemal nie dostrzega się w nich agresji i ludzkiej złośliwości – zamiast tego postacie z opowiadań jawią się jako niezwykle kreatywne istoty spoza świata codziennych problemów. Absurd? Absurd, bo w końcu kanwą dla „Męża za tysiąc złotych” stały się sceny z życia wzięte, sprawy rozstrzygane przez sąd grodzki i żywiące się drobnymi nieporozumieniami oraz awanturami w skali mikro. W większości przypadków bohaterami „Męża…” kieruje porywczość (w odróżnieniu od sarmackiego pieniactwa), skłonność do kombinowania i odwracania perspektywy na swoją korzyść, cwaniactwo, które u Wiecha ma wiele naddanego uroku – i specyficzne poczucie sprawiedliwości, zawsze znajdujące wytłumaczenie dla występku.

Stefan Wiechecki wprowadza swoich czytelników w sam środek konfliktów, które wywołują zapalczywi żydowscy mieszkańcy Warszawy. Odkrywa przed odbiorcami fascynujący świat lekko tylko nawiązujący do humoru szmoncesowego – o ile ten ostatni rządzi się charakterystyczną logiką, więc i powtarzalnością określonych rozwiązań, o tyle barwni bohaterowie z kart tego tomu sięgają wyłącznie do prywatnych, jednostkowych kodeksów wartości, własne dobro (i dobre imię) stawiając ponad wszystko inne. W sądzie zjawia się przebogata galeria oryginałów – od rozczarowanych transakcjami kupców i dam, którym do wszczęcia kłótni niewiele potrzeba, po ofiary drobnych złodziejaszków i oszustów. Każdy uważa się za niewinnego (walka o swoje, nawet jeśli kończy się rękoczynami, powinna być ich zdaniem dozwolona, a obraza słowna, o ile dotyka ich osobiście, bez względu na przyczynę – odpowiednio ukarana). Powody rozpraw są często błahe – choć dla zaangażowanych stron stają się sprawą życia i śmierci – a przerysowane reakcje postaci nadają rytm i dynamikę opowiadaniom.

Wiech pełni w tych tekstach dwojaką rolę: po pierwsze jest obserwatorem, reporterem, który zabiera się do rejestrowania atrakcyjnych – bo opartych na mechanizmie plotki i podglądactwa – wydarzeń. Po drugie, zamienia się w komentatora, który nakreśla kontekst awantury i w mocno skondensowanej formie przekazuje jej przebieg dalej. Wiech-komentator tworzy ramę kompozycyjną dla Wiecha-reportera, przez co w krótkich tekstach zawrzeć może całą paletę środków śmiechotwórczych. W „Mężu…” zachwycać będzie – między innymi – bogactwo sposobów wywoływania radości. Do jednego z bardziej niedocenianych należy prowokowanie podwójnej oceny portretowanych tu ludzi. Nerwowi, szukający zwady, naginający reguły życia społecznego do własnych potrzeb w zwykłym świecie byliby odbierani w najlepszym wypadku jako irytujący i niemożliwi do zaakceptowania sąsiedzi. U Wiecha natomiast nawet niesympatyczne typki zyskują przychylność odbiorców. Dzieje się tak dzięki zastąpieniu pierwotnej agresji konceptem lub naiwnością. Zamiast zwykłych wyzwisk pojawiają się tu wyszukane określenia (notabene w tym najłatwiej zauważyć potem wpływ Wiecha na pisarstwo Joanny Chmielewskiej), całkowicie wolne od konwencjonalnych, obraźliwych epitetów i skojarzeń. Agonistyczne w intencji, dla niezaangażowanych w konflikt czytelników brzmieć będą dowcipnie – i zaczną budzić podziw dla pomysłowego autora. W zestawieniu z wymyślnymi okrzykami nacechowane emocjonalnie i wyolbrzymiane reakcje okazują się źródłem dowcipów sytuacyjnych. Wśród innych sposobów wywoływania śmiechu wymienić można choćby udawanie naiwności, gdy z nazwiskami bohaterów, zmiany perspektywy, dialogi, w których na niewielkiej przestrzeni zatracają się intencje mówiących; oraz dowcip narratora. Widać u Stefana Wiecheckiego nawiązania do stylu Kornela Makuszyńskiego: nieprzezroczysty opowiadacz przykuwa uwagę niezwykłym, to jest innym niż potoczny stylem wysławiania się a także dyskretnym humorem, który nie przyćmiewa właściwej akcji, a dobrze ją uzupełnia.

Wreszcie czynnikiem, którego pominąć nie można, jest osławiona wiechowska stylizacja. Bohaterowie posługują się charakterystycznymi konstrukcjami językowymi, popełniają rozmaite – ale nigdy nie przypadkowe – błędy w swoich wypowiedziach. Owe zanieczyszczenia polszczyzny nie zaciemniają jednak literackiego obrazu historii, wręcz przeciwnie – dodają mu blasku. Ale o tym już każdy musi przekonać się sam. Trudno byłoby wybrać z „Męża…” fragment najlepszy, najzabawniejszy i zachęcający do lektury całości: w każdym opowiadaniu (bez wyjątku!) znajdują się perły dowcipu i sceny przyprawiające o atak śmiechu – dla pełnego obrazu trzeba by było przepisać całą książkę. Dobrze puentowane opowiadania są przesycone dowcipem dobrej jakości.

Robert Stiller, autor zbioru, wykonał olbrzymią pracę, za którą całe pokolenia powinny mu być wdzięczne. Niestety – co widać w pełnym goryczy posłowiu – ustawił się także w pozycji jedynego obrońcy i krzewiciela utworów Wiecha, niemal męczennika, który musi w pojedynkę ocalić twórczość artysty dla potomnych. O ile komentarze Stillera, dotyczące sylwetki Wiecheckiego, będą przydatne, zwłaszcza dla młodszych czytelników, o tyle już martyrologiczne tony wywołają co najwyżej ból zębów. Nie interesują mnie perypetie związane z poszukiwaniem wydawcy, zwłaszcza że dzisiaj niemal każdy, kto chciałby wydać książkę, przejść musi wydawniczą drogę przez mękę (chyba że ma znajomości lub wydaje tekst własnym sumptem), nie obchodzą mnie konflikty, w wyniku których rozczarowany redaktor miesza z błotem wydawców i autorów opracowań, nie przebierając w słowach. Mówiąc w skrócie – tom opowiadań Wiecha (czy kogokolwiek innego) nie jest dobrym miejscem na wylewanie frustracji prywatnych. Po drugie, Stiller stawia się w pozycji mentora, który apeluje co parę stron o to, by utworami Wiecha zajęli się literaturoznawcy. Nie ma ani śladu informacji o tym, że powstało już kilkadziesiąt mniejszych lub większych tekstów temu autorowi poświęconych (wystarczy zajrzeć do PBL i BZCz) – i w porównaniu z innymi polskimi satyrykami, ta bibliografia JUŻ jest imponująca (co nie znaczy, że wystarczająca). Ale przecież ważny będzie sam Wiech, a nie doświadczenia redaktora, który – w odróżnieniu od prezentowanego satyryka – nie umie wyplenić ze swojego języka agresji.

piątek, 11 lutego 2011

Bryan Peterson: Fotografia portretowa bez tajemnic

Galaktyka, Łódź 2009.

Ludzie na zdjęciach

Fotografia portretowa jest nieuczciwa. Takie przynajmniej wrażenie można odnieść przy lekturze „Fotografii portretowej bez tajemnic” – bo Bryan Peterson zamiast skupić się w tej książce na nauce intrygowania widza zdjęciem, podsuwa całą masę sztuczek, które mają sprawić, by fotografia wyglądała wiarygodnie, a przy tym tak atrakcyjnie, żeby zainteresowali się nią potencjalni klienci. Nie ma tu mowy o wydobywaniu z twarzy informacji o charakterze, nie ma zbyt częstych prób opowiedzenia prawdziwej historii o człowieku. Człowiek okazuje się być modelem, materiałem do stworzenia zdjęciowej fikcji, a przynajmniej – elementem, który trzeba upiększyć, by fotografia zyskała na wyrazistości. I Peterson upiększa, z reguły na dwa sposoby – albo przez sięganie do wyrazistych, wiele mówiących rekwizytów i ubrań, albo przez wykorzystywanie popularnego programu do obróbki zdjęć, programu, który pozwala nie tylko zmienić kolor oczu, wybielić zęby czy nadać koszuli inny odcień, ale umożliwia fotomontażowe tricki. Dla jednych będzie to naturalny krok w pracy nad zdjęciem, dla innych metoda nie do przyjęcia: tak czy inaczej autor nie poprzestaje na podpowiedziach, jak wykonać udane zdjęcie.

Sporo miejsca poświęca pracy z ludźmi. Ponieważ zasadniczym jego celem jest zarabianie na fotografiach przekazywanych na przykład do banków zdjęć, stara się tak poprowadzić opowieść, by pokazać, jak tworzy się portrety przykuwające uwagę. Zadowolenie modeli schodzi tu na dalszy plan – zwłaszcza że często ludzie po drugiej stronie obiektywu to pomocni znajomi, rodzina czy wypożyczeni z agencji modeli pozujący. Dla Petersona ważne będzie za to tworzenie iluzji. Dlatego też zajmuje się wyjaśnianiem, na co przy zatrudnianiu modela zwracać uwagę – jak jego sylwetka koresponduje z naszkicowanym na portrecie zawodem, jak dzięki rekwizytom i odpowiedniemu doborowi strojów oszukać widza, a nawet – jak wykorzystywać tło do uwiarygodnienia zamkniętej w kadrze charakterystyki postaci. Zajmuje się też kwestiami psychologicznymi, uczy, jak zdobywać zaufanie nieznajomych, jak sprawić, by model czuł się swobodnie i jak podziękować mu za trud pozowania. Uczy przełamywania nieśmiałości oraz budowania sieci kontaktów. Opowiada o tym, jak przygotowywał się do uwiecznienia zwyczajów kilkuletniej córki i dlaczego czasem maleńka sylwetka człowieka nadaje sensu całej fotografii. Jest więc „Fotografia portretowa bez tajemnic” bardzo ciekawą wędrówką przez doświadczenia i przemyślenia jednego z twórców zdjęć, a przy tym i dobrą lekturą.

W publikacji tej znalazło się również miejsce na krótkie rozważania o wyborze obiektywów oraz wartości przysłony – zresztą i przy samych zdjęciach, których w książce Petersona bez liku, podawane są techniczne dane, dotyczące sprzętu. Będzie to wskazówka dla tych, którzy przygodę z fotografią dopiero zaczęli i jeszcze niezbyt pewnie poruszają się po nowym gruncie. Same fotografie Petersona są zachwycające – warto dla ich obejrzenia po tom sięgnąć. Wyjaśnianie krok po kroku możliwości Photoshopa to część książki, która wzbudzić może największe kontrowersje – podaje bowiem w wątpliwość sens obmyślania kadru i realizowania wizji artystycznych za pomocą samego aparatu fotograficznego: po co czekać na korzystne i interesujące odbiorców zjawisko, skoro można je wprowadzić do fotografii komputerowo?…


czwartek, 10 lutego 2011

Robert Goolrick: Koniec świata w obrazkach

WNK, Warszawa 2011.

Rozpad świata

O motywach napisania „Końca świata w obrazkach” Robert Goolrick mówi w zakończeniu książki, w ostatnich, najbardziej przejmujących akapitach. To one nadają rytm całej historii i zamieniają ją z pozornie beznamiętnego rozrachunku z przeszłością w trudne i bolesne wyznanie. Od początku wiadomo, że w powieści pojawiają się motywy autobiograficzne – ale Goolrickowi udaje się oszukać czytelników, stworzyć dystans między doświadczonymi ciężko przez najbliższych bohaterem a jego twórcą, który mimo kreacyjnych mocy nie posiada siły demiurga i nie ma prawa ocalić postaci przed kolejnymi dramatami. Ów dystans sprawia, że zakończenie tomu wybrzmiewa tak bardzo przejmująco i nie daje o sobie zapomnieć.

Goolrick wykorzystuje w narracji rozczłonkowaną, achronologiczną pierwszoosobową relację. Kilkudziesięcioletni bohater raz przedstawia swoją aktualną codzienność, raz cofa się pamięcią do czasów dzieciństwa, przeskakuje od wydarzenia do wydarzenia, proponując migawki z dorastania i dojrzałe spojrzenie na sprawy młodości. Koncentruje się na scenach wyrazistych, zresztą – nie może być inaczej, skoro opowieść zaczyna od serii wstrząsów – i w całej relacji ani na moment nie zmienia tonu, wciąż w ten sam sposób prezentuje coraz gorsze i coraz bardziej traumatyczne wspomnienia. A zwierzenia otwiera podwójną sceną śmierci: powraca myślami do dziwnych pogrzebów rodziców, czterdziestotrzyletni sierota, na zawsze naznaczony przez okrutną pamięć. Otwarcie przyznaje się do nienawiści, której nawet odejście ojca nie zmniejszyło – nienawiści, stającej się brutalną i okrutną niewolą. Do tego dochodzi choroba brata, również widziana od strony złości w miejscu współczucia. Bohater prowadzi odbiorców przez swoje życie z agresywną niemal szczerością. Opowiada o swoim kochanku, który zdradził jego i własną żonę z innym mężczyzną, o chorobie psychicznej, która objawiała się namiętnością do samookaleczeń, o nauczycielce, która bezlitośnie wykorzystywała pracę swoich podopiecznych i publicznie upokarzała wychowanków, wreszcie, kiedy już wydaje się, że limit katastrof i rozczarowań został wyczerpany, o najstraszniejszym przeżyciu z wczesnego dzieciństwa. Koniec świata staje się pełny, kiedy swoje źródło ma na początku prywatnego świata.

Proza Goolricka jest przejmująca. Słychać w niej szelest sukni pań, przybywających na organizowane przez rodziców przyjęcia, czuć kwaśny odór rozkładającego się alkoholu, ale i lepkość krwi, spływającej z kolejnych żyletkowych nacięć. Autor wprowadza czytelników do świata zmysłów, jednak nie proponuje w żadnym miejscu doznań przyjemnych, chropowatość wyznań doskonale oddaje tu trudne przeżycia głównego bohatera, a rozczłonkowanie wspomnień przywodzi na myśl chaos i bezradność. „Koniec świata w obrazkach” oddziaływać będzie na odbiorców nie za sprawą fabularnych rozwiązań, ale głównie przez język i sposób prezentowania emocji.

„Koniec świata w obrazkach” jest również powieścią o strachu – niewyrażanym wprost, ale stale obecnym, rzutującym na egzystencję postaci, strachu, który wpływa na kolejne życiowe decyzje i bezpowrotnie niszczy szansę na szczęście. Uwolnienie się od koszmaru przeszłości dla głównego bohatera nie będzie nigdy możliwe – mimo to w narracji, która miejscami przypomina opowieści snute u psychoanalityka, skupia się on na tym, co prezentuje aktualnie i nie wprowadza czynników wiążących kolejne wydarzenia. Nie spaja doświadczeń z różnych punktów życia, pozostawia je w rozproszeniu, konsekwentnie zachowując mozaikową budowę powieści. I także przez to wewnętrzne rozbicie, przeniesione z psychiki bohatera na konstrukcję książki, sprawia, że „Koniec świata w obrazkach” jest tak przejmujący.


środa, 9 lutego 2011

Giles Milton: Nos Edwarda Trencoma

Noir sur Blanc, Warszawa 2011.

Ser i historia

Już od pierwszych stron powieści „Nos Edwarda Trencoma” widać bardzo wyraźnie, że do czynienia mieć będziemy z książką niezwykłą i godną zainteresowania. Giles Milton łączy absurdalne, lekko angielskie klasyczne poczucie humoru z brawurowym stylem, imitującym dawną narrację, a do tego ma ciekawy pomysł i na kreację głównego bohatera, i na rozwój fabuły, sięgającej kilku pokoleń wstecz. Proponuje zatem historię niezwykle zabawną, ale niepozbawioną dramatyzmu, najlepiej zresztą charakteryzuje ją podtytuł: „Powieść historyczna z mroczną intrygą i serem”. Dowcip zaakcentowany tu został nawet graficznie, przez sinusoidalny kształt linii, wpisujący się – niczym zapach aromatycznego sera – w rysunek.

Edward Trencom jest bohaterem, do którego łatwo poczuć sympatię. Arcyspecjalista w swojej dziedzinie – to jest w branży serowej – w zwykłym życiu radzi sobie trochę gorzej. Na szczęście żeni się z kobietą, która troszczy się o niego i nie zamierza nad nim dominować: Edward może w spokoju wziąć się za rozwijanie swojej pasji. Prowadzi on założony w 1662 roku sklep Trencomów – najlepszy sklep serowy w Anglii, a może i na świecie. W rozległych piwnicach trzyma czterdzieści tysięcy gatunków serów, przypominających układ świata, a sprowadzanych z różnych stron: zna zalety każdego z nich, mało tego – każdy ser potrafi rozpoznać, wyławiając z powietrza charakterystyczne dla niego zapachowe nuty. Edward Trencom znany jest z tego, że umie nawet powiedzieć, z jakiej krowy pochodziło mleko na ów ser – wyczuwa to dzięki niezwykłej konstrukcji i możliwościom nosa, nosa, który jest, podobnie jak sklep, z pokolenia na pokolenie przekazywanym skarbem rodu Trencomów.

Tyle że nad sklepem Trencomów ciąży klątwa. Czytelnicy dowiadują się o tym bardzo szybko, bohater musi odkryć tę prawidłowość: w każdym pokoleniu przytrafiały się rozmaite katastrofy, niszczące dobytek i… kosztujące życie kolejnych właścicieli. Edward znajduje rodowe dokumenty i zagłębia się w archiwach, by odkryć tajemnicę Trencomów. Ostrzeżenia przed nieuchronną klęską są aż nazbyt wyraźne – kilka razy zawodzi genialny nos Trencoma, a tajemniczy przybysz z Grecji ostrzega mężczyznę przed konsekwencjami rozdrapywania dawnych spraw. Edward Trencom może znaleźć się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Giles Milton prowadzi czytelników przez przypadki przedstawicieli różnych pokoleń, nie dbając o chronologię. Losy Edwarda przypadają na 1969 rok – ale poznamy też wielu jego przodków, zwykle – w chwilach dla nich tragicznych. To sprawia, że lektura nie będzie się dłużyć – chociaż i tak od samego początku wciąga, także za sprawą nietypowej, staromodnej, stylizowanej ale bezbłędnej narracji. Opowiadacz nie pozostaje przezroczysty, nawiązuje do pierwszych powieści – i prób nawiązania kontaktu z czytelnikiem, pozwala sobie na dowcipne uwagi i żarty, których jednak nie traktuje jak prób rozśmieszania odbiorców za wszelką cenę, ale jak racjonalne i płynące z pełnej naiwności postawy bohatera opisy faktów. Dzięki temu „Nos…” wyzwala komizm na poziomie abstrakcji i naprawdę może się podobać.

Koneserzy serowi także będą usatysfakcjonowani: opisy poszczególnych gatunków sera, jakie Trencom trzyma w swoim sklepie, spowalniają wprawdzie akcję, ale są niebywale smakowite, działają na zmysły i pozwalają oswoić miejsce istotne dla głównego bohatera. Ser staje się nieodłącznym składnikiem tej apetycznej powieści i nadaje jej nieczęsto spotykanego w „powieściach historycznych z mroczną intrygą” blasku.

„Nos Edwarda Trencoma” to tom przesycony nie tylko zapachem sera, ale też zaraźliwym optymizmem, dzięki któremu mroczna intryga nie wygląda tak bardzo przerażająco, a historia staje się żywą tkanką. To powieść napisana z pomysłem, zrealizowana bez zarzutu.

wtorek, 8 lutego 2011

Fil Hunter, Steven Biver, Paul Fuqua: Światło w fotografii. Magia i nauka

Galaktyka, Łódź 2009.

Czar światła

„Oświetlenie jest relacją między światłem, obiektem i obserwatorem” – twierdzą autorzy podręcznika „Światło w fotografii” w trzecim już wydaniu tej publikacji. W innym miejscu przypominają, że fotografia zaczyna się w momencie włączenia świateł – ale nie na aforystycznych spostrzeżeniach polega siła książki. Fil Hunter, Steven Biver i Paul Fuqua podchodzą bowiem do tematu profesjonalnie i nie powielają rozwiązań z popularnonaukowych poradników, proponują schematy oświetlenia, pozwalające na fotografowanie „trudnych” przedmiotów, a przy tym tłumaczą zachowanie światła od strony praw fizyki. Mnóstwo tu informacji, wymagających od odbiorców wiedzy i zaangażowania – autorzy postarali się o to, by korzystanie z ich tekstu nie polegało na bezmyślnym kopiowaniu ustawień reflektorów (choć taka praca z książką „Światło w fotografii” też jest możliwa), ale – by stało się punktem wyjścia dla własnych poszukiwań najlepszego oświetlania przedmiotów.

Długie wprowadzenie mieści nie tylko teoretyczne wiadomości na temat zachowania światła. Pojawia się tu nowe w polskiej literaturze fachowej pojęcie rodziny kątów (bardzo upraszczające objaśnienia z dalszych części tomu), sporo miejsca autorzy poświęcają też rodzajom odbić światła: to wszystko daje solidne podstawy do dalszej lektury. Hunter, Biver i Fuqua przywołują wiadomości znane już przeważnie tym, którzy interesują się oświetleniem w fotografii, ale część z nich pogłębiają – tak, że ich podręcznik przydać się może także laikom. „Światło w fotografii” pozwala zrozumieć naturę oświetlenia, a potem – zaobserwować, przed jakimi wyzwaniami stawia się zawodowych fotografów, bez względu na to, czy fotografię traktują oni jako dziedzinę artystyczną, czy – rzemiosło.

Fotografowanie przedmiotów trudnych stanowi główne zagadnienie tego podręcznika. Dowiemy się z niego między innymi, jak eksponować na zdjęciach fakturę przedmiotów odbijających światło, jak eliminować zbędne i niechciane odbicia, jak fotografować metale i jak uwieczniać szczegóły, które przy nieodpowiednim oświetleniu mogą zniknąć lub stać się nieczytelne. Jedną z większych zachęt do lektury może stanowić rozdział poświęcony fotografowaniu szkła – olśniewające efekty, zaprezentowane na kilku zdjęciach, sprawiają, że wielu czytelników zechce od razu sprawdzić trafność podpowiedzi i wskazówek; zwłaszcza że wymagania sprzętowe nie są tu zbyt duże. Fotografowanie kieliszka z płynem, podkreślanie krawędzi szklanych naczyń – to doskonała zachęta do robienia profesjonalnych zdjęć, ale i idealna reklama podręcznika. Przy tych „szklanych” wyzwaniach kolejne tematy – jak choćby fotografowanie białego na białym i czarnego na czarnym – przestają już dziwić i zaskakiwać. Co ważne, autorzy na czas rozwiązywania problemów fotograficznych rezygnują z możliwości odwoływania się do graficznych programów i komputerowych poprawek – wszystkich cudów dokonują dzięki modyfikatorom światła oraz… znajomości zachowań rozmaitych powierzchni pod wpływem światła.

Sekret sukcesu „Światła w fotografii” tkwić może w dwukierunkowości w wytyczaniu kręgów odbiorców. Do tej książki mogą – i powinni – zajrzeć profesjonaliści, chcący poprawiać swoje zdjęcia i znaleźć serię przydatnych wskazówek. Korzyść z podręcznika odniosą również amatorzy – dzięki przejrzystym schematom oświetlenia. „Światło w fotografii” to zresztą książka, której nie trzeba czytać w całości – w odpowiednich miejscach pojawią się odsyłacze do rozdziałów teoretycznych. Chociaż w tomie tym nie ma publicystycznego stylu, żartów i czynników przyciągających masową publiczność, są za to piękne zdjęcia i ważne informacje, pomagające w szlifowaniu warsztatu fotografa.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Saul Bellow: Dar Humboldta

Czytelnik, Warszawa 2011.

Sensacja z poezją w tle

Powieść, która opublikowana została w 1975 roku (i zdobyła nagrodę Pulitzera) szybko się nie zestarzeje. „Dar Humboldta” to książka, która łączy w sobie zalety literatury pięknej, dobrej powieści obyczajowej, kryminału i powieści psychologicznej – zapewne dałoby się znaleźć jeszcze więcej gatunków, które stopiły się, dając w efekcie tę monumentalną objętościowo historię – Saul Bellow z wirtuozerią porusza się w tematach filozoficznych i… sensacyjnych, sprawiając, że „Dar Humboldta” jednocześnie wciąga i daje sporo do myślenia, cieszy i przekazuje istotne prawdy o człowieku. Stylem miejscami nawiązuje do dawnych wielkich narracji, fragmenty natomiast obudowane są na aforystycznych konstrukcjach. To tom pełen sprzeczności – w budowie, treści i charakterystykach głównych oraz dalszoplanowych postaci. To wreszcie opowieść o potędze literatury.

Von Humboldt Fleisher, tytułowy bohater, nie żyje w chwili rozpoczęcia książki. Główną postacią napędzającą fabułę jest jego oddany przyjaciel, Charlie Citrine. Humboldt to poeta, cyklofrenik, z racji swojej choroby i ekscentrycznych zachowań uznawany za szaleńca, dziwaka, a czasem i geniusza. Charlie – pisarz, któremu także brakuje życiowego sprytu. Humboldt za nic miał elementarną przyzwoitość, postępował nielojalnie, nawet w stosunku do wiernego mu Citrine’a – choć według własnego kodu wartości – nie miał sobie nic do zarzucenia. Charlie z kolei nie potrafi walczyć o swoje. Wciąż wpada w finansowe tarapaty – niegdyś jego naiwność wykorzystał Humboldt, teraz była żona walczy o kolejne wysokie kwoty. Na Citrine’u bogacą się adwokaci i… mafiozi. Obecna partnerka Charliego, Renate, przez jednych oceniana jako demon seksu i bogini zmysłowości, przez innych – nimfomanka czy dziwka, nalega na zalegalizowanie nieformalnego związku (a i dla niej nie bez znaczenia pozostają sprawy materialne). Charlie definiuje swoje istnienie przez znajomość z Humboldtem – i chociaż poety nie ma już wśród żyjących, wciąż wpływa na postępowanie Citrine’a. Nagrodą za wyrządzane mu krzywdy może być nieoczekiwany spadek, jaki Charlie otrzymuje od Humboldta – spadek, który oprócz wielkich pieniędzy przysporzyć może wielu problemów.

Charlie Citrine, wplątywany w coraz to nowe, czasem absurdalne, sytuacje, próbuje jednocześnie pogodzić się z przeszłością i uporządkować teraźniejszość. W opowieść o swoich perypetiach włącza Citrine refleksje na temat kondycji współczesnego człowieka. Zastanawia się nad kruchością życia i znaczeniem sztuki, przemyca te komentarze na marginesie głównego toru historii, lecz czyni to w taki sposób, że szybko wychodzą one na pierwszy plan i urzekają czytelników – ze względu na charakterystyczny sposób ich puentowania. Bellow nie prowadzi niekończących się filozoficznych traktatów, wprowadza raczej te przemyślenia na zasadzie drobnych przebłysków, małych olśnień bohatera. Citrine oddala opowieść o własnych dokonaniach na rzecz relacjonowania osiągnięć i odkryć Humboldta. Uzależniony od przyjaciela za jego życia, stał się jedynym depozytariuszem jego sztuki. W podskórnej warstwie „Dar Humboldta” to również książka o sile przyjaźni i oddania.

„Co nowojorska policja wiedziała o poetach! Znali pijaków i chuliganów, znali gwałcicieli, znali rodzące kobiety i narkomanów, ale nie mieli pojęcia o poetach” – twierdzi bohater powieści. Obraz natchnionego twórcy umiejscowiony w pejzażu dwudziestowiecznej Ameryki to pomysł, któremu w wykonaniu Bellowa nie można się oprzeć. Lektura „Daru Humboldta” będzie zatem przebiegała dwutorowo: z jednej strony czytelnicy zajmą się śledzeniem akcji i dziwnych doświadczeń Charliego Citrine’a, z drugiej – nie będą mogli doczekać się kolejnych olśnień i refleksji. Saul Bellow znalazł sposób na zaskarbienie sobie sympatii i uznania szerokiego grona odbiorców.


sobota, 5 lutego 2011

Richard Paul Evans: Szukając Noel

Znak, Kraków 2011.

Sama słodycz

Richard Paul Evans szczególnie upodobał sobie okolice Bożego Narodzenia jako czas, w którym jego bohaterowie podejmować muszą istotne dla dalszej egzystencji decyzje – i jako moment umożliwiający budowanie przepełnionej wzruszeniem atmosfery bez budzenia podejrzeń o grę na emocjach. W „Szukając Noel” znów sięga do sprawdzonego patentu na atrakcyjną dla odbiorców obyczajową fabułę i chociaż jest tu o niebo lepszy niż w „Stokrotkach w śniegu”, daje się dostrzec cały powieściowy warsztat. To historia prosta i lekko ckliwa – znajdzie z pewnością wielu zwolenników, bo pisana jest dla publiczności masowej, w stylu, który rzesze odbiorców kochają – ale też spotka się z krytyką co bardziej cynicznych. Przy lekturze „Szukając Noel” trzeba zaakceptować wykorzystywaną bezlitośnie konwencję lub… odejść do innego autora. Richard Paul Evans czerpie ze znanych i przewidywalnych schematów i pod względem fabularnym nikogo nie zaskoczy (mimo że może wycisnąć łzy z oczu), ale literacko jest ciekawszy niż w „Stokrotkach”.

Mark Smart zamierza popełnić samobójstwo. Jego życie się rozsypało, a ostatnim ciosem okazała się śmierć matki. Mężczyzna będący na skraju załamania spotyka przypadkiem Macy Wood, miłą i dobrą kelnerkę w przydrożnym barze. Macy ma za sobą trudne dzieciństwo: odebrana ojcu-narkomanowi trafiła do rodziny zastępczej, która nie darzyła jej sympatią. Dziewczyna znosiła kolejne upokorzenia, aż trafiła do Joette – pierwszej przyjaciółki i najlepszej opiekunki. Mimo złej przeszłości Macy jest serdeczna i życzliwa, szybko podbija serce Marka. Bohater pomaga jej w rozliczeniu się z byłymi wydarzeniami. Macy szuka Noel, swojej młodszej siostrzyczki, z którą została rozdzielona przy adopcji. Problemy się mnożą: Macy nie pamięta imienia siostry, a sąd utajnił dane rodziny, do której trafiła. Kobieta będzie musiała wrócić do ludzi, którzy jej nienawidzili, i poprosić o pomoc.

Evans proponuje powieść drogi. Każda z postaci staje przed dramatycznymi decyzjami, każda musi pokonać większe lub mniejsze trudności, by ruszyć z miejsca i przybliżyć się do jasno sprecyzowanego celu. Autor piętrzy przeszkody, budując napięcie – ale czytelnicy domyślą się bez przeszkód, dokąd zmierza opowieść. Łatwo zauważyć, które fragmenty mają posłużyć jako wyciskacz łez, które staną się katalizatorem emocji, a które po prostu tworzą fabułę. Evans sprawia momentami wrażenie, jakby pisał według określonego zestawu porad książkę, która obliczona jest na odniesienie sukcesu – to jest na osiągnięcie maksymalnie wysokiej sprzedaży – a literackie wartości schodzą w niej na dalszy plan (mimo że autor stara się pomysłowo rozwijać partie tekstowe, między innymi przez rozpoczynanie każdego rozdziału wyimkiem z wyimaginowanego dziennika głównego bohatera). „Szukając Noel” doczekać się może wielu zachwytów (według wydawcy to powieść, która ucieszy fanów Erica-Emmanuela Schmitta, do tego nazwiska dodać jeszcze należałoby Paolo Coelho). Marketingowy sukces ta pozycja ma już zapewniony, podobnie zresztą jak zgryźliwe komentarze krytyków i pełne zachwytu uwagi „zwykłych” czytelników, spragnionych prostych powieści z happy endem. Dochodzi do tego nastrojowość bożonarodzeniowa, tu zaznaczana ładniej niż poprzednio, subtelnie i tak, by wzmianki o padającym ciągle śniegu wprowadzały atmosferę lekko magiczną, ciepłą, przyjazną i pełną obietnic – mimo przeciwności losu.

„Szukając Noel” to lekka i przyjemna powieść, wciągająca i napisana poprawnie, chociaż wymagającym czytelnikom raczej się nie spodoba. Richard Paul Evans wie jednak, jak manipulować odbiorcami i co zrobić, by jego fabuły cieszyły się powodzeniem. Proponuje baśń dla dorosłych – i „Szukając Noel” będzie dobrą propozycją dla miłośników tego rodzaju historii.


piątek, 4 lutego 2011

David duChemin: W kadrze. Rozważania na temat wyobraźni fotografa

Galaktyka, Łódź 2009.

Fotografia kreatywna

Książki poruszające zagadnienia fotografii kreatywnej są zwykle publikacjami, po które sięgać mogą – w poszukiwaniu inspiracji – twórcy z różnych branż. David duChemin proponuje jednak opowieść silnie skoncentrowaną wokół zagadnień fotografii, tak, że „W kadrze” będzie propozycją dla ludzi, którzy chcą robić ciekawe zdjęcia, często – w podróży. Autor nie tyle szuka podpowiedzi, jak znajdować idealne do uwiecznienia tematy, co skupia się na nauce „patrzenia przez obiektyw”. Nie tłumaczy, co utrwalać, ale – w jaki sposób. W odróżnieniu od wielu poprzedników, nie zatrzymuje się nad kwestiami sprzętu – jak podkreśla we wprowadzeniu do albumu Joe McNally, „sprzęt jest ważny, ale wyobraźnia ważniejsza”.

DuChemin często podróżuje i zajmuje się fotografowaniem życia innych ludzi. Stara się, by kadr był czymś więcej niż tylko sygnałem „tu byłem” – chce zamieniać zwykłe zdjęcia, jakich miliony wykonują turyści, w fotografie artystyczne, które w jednym ujęciu opowiadają całe historie. I tom „W kadrze” ma posłużyć czytelnikom właśnie w wytworzeniu umiejętności opowiadania historii. DuChemin zamieszcza w książce sporo przydatnych podpowiedzi: wyjaśnia, jak usuwać z kadru rzeczy niepotrzebne, których oko człowieka nie dostrzega, ale proponuje też, by… nauczyć się błyskawicznego zmieniania funkcji, ustawiania ostrości i wartości przysłony w aparacie, tak, by zawsze być przygotowanym na błyskawiczną reakcję. Opowieść o robieniu zdjęć przemienia się w pewnej chwili w opowieść o pracy poza granicami kraju. DuChemin próbuje ośmielić czytelników, zachęca do nawiązywania kontaktu z miejscowymi, bez względu na brak wspólnego języka. Przytacza własne doświadczenia, by pokazać, jak pracować z potencjalnymi modelami, jego porady mogą okazać się bezcenne w wytwarzaniu swobodnej atmosfery, niezbędnej do zrobienia udanych zdjęć. Dzięki rozmaitym anegdotom czyta się te rozważania o fotografii z przyjemnością. Spor tu też uwag, jakby się wydawało, luźniej związanych z tematem – na przykład – jak zachowywać się wobec modeli, którzy żądają wynagrodzenia za pozowanie: duChemin jest przeciwny płaceniu w takich sytuacjach, proponuje za to inne formy rekompensaty. To z kolei dobry punk wyjścia do prezentowania sztuczek przy fotografowaniu dzieci i staruszków.

„W kadrze” pozwala pozbyć się nudy i rutyny ze zdjęć. DuChemin zastanawia się nad tym, co ożywi fotografię i doda jej blasku, opowiada, jak wykorzystać konflikt, jak przedstawiać historię za pomocą odwołania się do fragmentu i kiedy sięgać po niedopowiedzenia. Dla duChemina ważny okazuje się też duch miejsca. Autor tomu „W kadrze” omawia problemy ze światłem zastanym (i tłumaczy, jak przygotowywać się do rozmaitych niespodzianek, gdzie szukać tematów, co zabrać ze sobą na rozpoznawczy spacer). Motywem istotnym dla tego autora będzie też utrwalanie na zdjęciach emocji oraz uczuć – a obok nich – niezwykłości dostrzeżonych w zwyczajnym życiu. DuChemin chce fotografować obce kultury – i zdradza czytelnikom, jak mogą uzyskać najlepsze efekty, łącząc elementy swojskie i nieznane. Zdaje sobie świetnie sprawę z tego, że wyobraźnia jest jedynym ograniczeniem współczesnej fotografii.

Książka została przygotowana tak, by przykuwała wzrok. Na marginesach autor notuje esencję co ważniejszych spostrzeżeń, w ramki ujmuje wskazówki techniczne i ćwiczeniowe podpowiedzi. Wiele tu wykonanych przez autora zdjęć – dowodów na słuszność jego wskazówek. Podpisy pod fotografiami pełne są dodatkowych komentarzy i sprawiają, że odbiorcy jeszcze bardziej wczytają się w opowieść o fotografii.


czwartek, 3 lutego 2011

Michał Dąbrowski: Dłoń

WNK, Warszawa 2011.

Powieść wybitna

Istniało spore prawdopodobieństwo, że „Dłoń” Michała Dąbrowskiego zamieni się w zwyczajną Bildungsroman, wyróżniającą się z szeregu innych jedynie kalectwem głównego bohatera. Na szczęście autor nie zdecydował się na podążanie wytyczonymi już ścieżkami i zaproponował historię oryginalną i wolną od schematów. „Bezkompromisowa opowieść o samoakceptacji” – głosi napis na okładce. I rzeczywiście „Dłoń” zamienia się w historię trudnego godzenia się z losem, ale jednocześnie pozostaje piękna na wielu płaszczyznach – poetyckiej, psychologicznej, socjologicznej i obyczajowej, wchłania się szybko, ale nie pozostaje bez wpływu na czytelników, którzy z całą pewnością nie będą odczuwać litości w stosunku do bohatera.

Ten urodził się bez prawej dłoni. Inność, której nie dało się w żaden sposób, mimo prób, zamaskować, stała się w dzieciństwie przyczyną wielu frustracji i kompleksów, powodowanych przede wszystkim zachowaniami nieprzygotowanego na zjawisko otoczenia. Michał Dąbrowski prowadzi czytelników przez kolejne trudne doświadczenia postaci, od zaniepokojenia dorosłych przez absurdalną nadzieję kilkulatka – że dłoń w pewnym momencie wyrośnie – po reakcje znajomych, wypracowywanie kompromisów raz radzenie sobie bohatera z odrzuceniem lub głupotą otoczenia. „Dłoń” koncentruje się wokół dwóch zagadnień: poczucia inności, zamieniającego zwyczajną egzystencję w katorgę – i tworzenia bariery ochronnej, budowanej z dumy i pewności siebie. Z jednej strony brak dłoni to „wstyd i łapka” – ulubione hasła znienawidzonej krewnej, z drugiej – możliwości, jakie daje niewykształcona ręka w bójkach z kolegami. Z jednej strony to dziewczyna, która ze wspólnego zdjęcia wydrapuje żyletką miejsce, w którym powinna znajdować się prawa dłoń bohatera, z drugiej – rubaszny góral, który dłoń stracił w wypadku. Michał Dąbrowski buduje swoją powieść ze zdarzeń małych i często nieistotnych – składających się na ważne momenty w życiu bohatera. Sytuacje nakreśla w książce po mistrzowsku, świetnie puentuje kolejne scenki i sprawia, że niełatwo o nich zapomnieć – nie ze względu na ograniczenia stawiane przed postacią, a z uwagi na ładunek emocjonalny zawarty w tych pozornie beznamiętnych, chłodnych opisach. Nie ma tu partii bezbarwnych, tak samo zresztą jak i obrazków banalnych czy łatwych do przewidzenia.

Dąbrowski portretuje bohatera bez dłoni – ale w wielu miejscach ważniejszym tematem okaże się bezradność społeczeństwa w obliczu czyjegoś niezawinionego dramatu. Wstrząsające będą sylwetki ludzi, którzy nie potrafią zachować się normalnie wobec chłopaka. Autor wtłacza ich w schematy ściśle określone i bezlitośnie obnażające bezmyślność. Zderza poprawność polityczną ze świadomością obłudy, szydzi z tych, którym kalectwo rozmówcy przesłania zdolność logicznego myślenia. Sięga czasem po karykatury, by wyostrzyć jeszcze niechlubne postawy osób pozostających – w fabule – na dalszym planie – celnie i bez kompromisów. Michał Dąbrowski nie próbuje grać na emocjach odbiorców, jego bohater doskonale poradzi sobie bez współczucia – i właśnie dlatego może wywoływać tak silne wrażenia.

Do przeglądu doświadczeń bohatera dochodzą zwierzenia dłoni, która wprawdzie fizycznie nie istnieje, ale w psychice postaci ma swoje stałe miejsce. Zaskakująco trafne są jej spostrzeżenia, choć obleczone w lekko liryczną otoczkę- nieco złośliwe, by wykluczyć wzruszenia, samolubne i egocentryczne – i prowadzone z niespodziewanej perspektywy. Łatwo przyjąć te wyznania jako pewnik i w tym także tkwi wielka siła „Dłoni”.

Zaskoczył mnie Michał Dąbrowski. Przedstawił powieść debiutancką, ale pozbawioną typowych dla debiutanta błędów. Oparł ją na własnej biografii, lecz wyzbył się uczuciowego podejścia do swojej postaci. Stworzył książkę, którą pochłania się błyskawicznie – i która na długo zapada w pamięć. W notce na czwartej stronie okładki Zbigniew Mikołejko napisał, że „Dłoń” jest „wybitną powieścią o naznaczeniu”. Określenie „powieść wybitna” pasuje do „Dłoni” idealnie.